poniedziałek, 28 grudnia 2015

Dominikana na biegowo

14 – 21 grudnia 2015.

Wakacje wakacjami ale trening rzecz święta J.
W poniedziałek późnym wieczorem przylecieliśmy na Dominikanę, a już we wtorek rano zrobiłem pierwszy trening. Najpierw przebieżka po plaży, następnie mały rekonesans po najbliższej okolicy Bavaro aby powrócić na plażę i tam kontynuować bieg.


Kolejne dni wyglądały podobnie. Codziennie rano pierwsze kroki kierowałem do restauracji aby napić się zimnego soku ze świeżych bananów, mango lub arbuza. Po takiej porcji energii gotowy do treningu ruszałem na zwiedzanie kolejnych plaż i coraz bardziej odległych okolic. Dzięki takiej biegowej turystyce dotarłem zarówno do dzikich plaż oddalonych od hoteli, jak również do mało przyjemnych zakątków okolicy gdzie mogłem zobaczyć Dominikanę inną niż ta turystyczna. Nie ukrywam, że nie zawsze czułem się komfortowo, a mieszkańcy slumsów patrzyli na mnie raczej jak na jakieś zjawisko niż turystę.


Z każdym następnym dniem, wbrew pozorom mój organizm się nie aklimatyzował do istniejących warunków. Każdy kolejny przebiegnięty kilometr odczuwałem z coraz większą siłą. Temperatura o 7 rano 27oC i wilgotność w granicach 76% coraz bardziej dawały mi się we znaki. Jednakże nie oglądając się na trudności codziennie rano mobilizowałem się i wychodziłem na trening. Filmowa relacja tutaj.
Oczywiście były to biegi raczej czysto rekreacyjne, ale pozwoliły mi na lepsze poznanie okolicy i podtrzymanie formy biegowej na aktualnym poziomie.


niedziela, 4 października 2015

Biegnij Warszawo

4 października 2015.

Ile ja już razy obiecywałem sobie, że nie będę biegał takich masówek a do tego na takim dystansie? Ale jak to z obiecankami bywa nic z tego nie wyszło. Córunia Ewunia poinformowała, że biegnie więc ja tak naprawdę nie miałem wyboru.


Nie ważne, że od Maratonu Warszawskiego minął tylko tydzień. O godzinie 12 należało stawić się na starcie i nie ma, że boli. Achillesy w rozsypce i kompletny brak regeneracji. Nie było jednak co marudzić, w końcu to tylko dyszka z planem na wynik poniżej godziny.
No i jesteśmy jak i pozostałe blisko 10 tysięcy uczestników. Na telebimie widzimy biegnących już kilkanaście minut, a my cierpliwie przebieramy z nogi na nogę. Tak drepcząc dotarliśmy do linii startu 17 minut po wystrzale – ruszyliśmy. Oczywiście ciężko mówić o komfortowym biegu, ale o dziwo całkiem szybko udało się wejść w tempo biegowe i tak rozmawiając sobie przemierzaliśmy kolejne metry, a nawet kilometry. Biegliśmy dość zachowawczo aby tempo nie było zbyt forsujące dla mojej towarzyszki. Wydawało mi się, że i tak spokojnie plan zostanie zrealizowany. Jednakże konieczność szarpania tempa w związku na trudności z wyprzedzaniem spowodowało, że powoli uciekały nam sekundy tak potrzebne do uzyskania założonego czasu. Na 5 kilometrze mieliśmy już półtorej minuty straty, a sytuacja na trasie nie dawała większej szansy na radykalne przyśpieszenie. Na tym etapie forma wydawała się cały czas bez zastrzeżeń, więc mimo wszytko nie traciłem nadziei. Jednakże musieliśmy zebrać się w sobie i ruszyć mocniej do przodu. Tak nadrabiając trochę stracony czas dotarliśmy do Ronda de Gaull`a gdzie Ewa w sposób ostry i zdecydowany powiedziała, że mnie zabije. Nie zważając na groźby karalne próbowałem zwiększać tempo lekko tracąc już nadzieję. No i zostały ostatnie 2 kilometry. Motywuję i napieramy. Przed nami kilkaset metrów końcówki i do pełnej godziny mniej jak 2 minuty. Ewa wykrzesała resztki sił dalej mi grożąc i wpadamy na Łazienkowską. Meta w zasięgu wzroku. Dobiegamy 4 sekundy przed czasem. Szczęśliwi i mocno zmęczeni. Ewa na miękkich nogach, co od razu zostało zauważone przez Strażaków którzy natychmiast ruszyli z chęcią udzielenia pomocy, która jednak nie była konieczna. Medale na szyi i deklaracja Ewy – ostatni raz.



Przebiegłem już wiele różnych biegów na różnych dystansach. Jednakże te z moimi Córkami uważam za najfajniejsze. W zeszłym roku z Asią, teraz z Ewą. Jak dobrze nad niemi popracuję to wspólny maraton w zasięgu ręki J

poniedziałek, 28 września 2015

37 PZU Maraton Warszawski

27 września 2015

37 PZU Maraton Warszawski przeszedł do historii. Jestem bardzo zadowolony, że byłem jego świadkiem i uczestnikiem.
Na wstępie drobny komentarz. Ten start różnił się od poprzednich już na etapie rejestracji. Organizatorzy uruchomili akcję "Biegam dobrze" mającą na celu zgromadzenie pieniędzy na wybraną fundację. Zaangażowałem się w nią i wybrałem Rak & Roll. Aby poprzez fundację uzyskać rejestrację i numer startowy, należało zgromadzić minimum 300 PLN co mi się udało. Tak więc dzięki moim znajomym, przyjaciołom i rodzinie udało się pobiec nie tylko dla siebie, ale również dla osób potrzebujących wsparcia.


Cały tegoroczny sezon przepracował bardzo sumiennie. Uczestniczyłem w wielu biegach i pokonałem mnóstwo kilometrów poprawiając tym samym swoją formę. Poprawiłem również rekordy na różnych dystansach zarówno w biegach ulicznych jak i górskich. Podsumowując, można by powiedzieć, że do tego biegu byłem bardzo dobrze przygotowany z szansami na dobry wynik. Tak też było w istocie, z tą małą uwagą, że z różnych powodów wrzesień był dla mnie bardzo męczący i czułem się kompletnie wyeksploatowany.
Pomimo tego wszystkiego, na starcie stanąłem pełen pozytywnych myśli i nadziei na dobry wynik. Miałem nadzieję na czas w granicach 4:20, ale realnie w to nie wierzyłem. O godzinie 9 ruszyła elita, a chwilę za nimi również i pozostali zawodnicy.


Pomimo wielotysięcznego tłumu, stawka biegaczy dość szybko się rozciągnęła dając możliwość wejścia na swoje tempo w zasadzie natychmiast po starcie. Tak więc biegłem odpowiednim do oczekiwań i aktualnej formy tempem lekko poniżej 6 minut na kilometr. Utrzymywałem niemal dokładnie równe tempo przez 25 km. Ponadto cały czas biegło mi się doskonale i nie czułem większych problemów. W tym czasie biegliśmy Wisłostradą która na całym odcinku jest prostą co podczas biegu jest dość nużące. Te mniej więcej 10 km „nudnego” biegu odbiło się również na moim tempie, które lekko osłabło. Tak czy inaczej spiąłem się i pędziłem dalej ciągle licząc na dobry wynik. Tak też dotarłem do ul Sanguszki na 34 kilometrze. Od początku wiedziałem, że będzie to krytyczny moment całego biegu. Ulica ta to kilkaset metrów dość mocnego podbiegu. Do tego momentu, pomimo przekroczenia magicznego 30 kilometra nie miałem żadnych większych trudności ani tym bardziej osławionej „ściany”. Oczywiście bolały mnie mięśnie i to dość mocno. Do tego stopnia, że ból przy kolanie promieniował aż do stopy powodując jej zdrętwienie i utratę czucia. Jednakże wydolnościowo nie odczuwałem żadnych dolegliwości. Jednakże podbieg wszystko zmienił i na Most Gdański wbiegłem bardzo mocno osłabiony. Liczyłem, że wbiegając na Praską część Warszawy która jest mi bliższa zapomnę o zmęczeniu i odzyskam siły. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Biegło mi się coraz ciężej i tempo znacznie spadło. Jednakże w okolicach ZOO, kiedy zorientowałem się, że mój dotychczasowy rekord 4:22 jest w zasięgu, wykrzesałem z siebie resztki sił aby walcząc do końca uszczknąć jeszcze cokolwiek z czasu. Zarówno w tym jak i w wielu innych miejscach pojawiała się moja Żona mocno mnie dopingując i wspierając w wysiłku. Te wszystkie momenty kiedy spotykałem ją na trasie dawały mi jak zwykle mocnego „kopa” i bez wątpienia dzięki temu wsparciu udało mi się przetrwać ten jak i wiele innych trudnych biegów. Nie małym również wsparciem był mój towarzysz biegu Michał, który dzielnie mi towarzyszył aż do Mostu Gdańskiego. 


Tam widziałem, że go spowalniam, dlatego też zachęciłem go do zaatakowania i powalczenia o wynik co zresztą mu się udało.
Ja kontynuowałem swój bieg i walkę ze słabościami aż do samej mety. Jak zwykle napierałem do samego końca i bez wątpienia dałem z siebie wszystko co w tym dniu miałem do zaoferowania. Na metę wpadłem z czasem 4:19:57 co jest od teraz moim rekordem życiowym. Stary poprawiłem o blisko 3 minuty. Czas który uzyskałem wstrzelił się dokładnie w moje przed biegowe oczekiwania, które wydawały się na wyrost.
W tym roku to ostatni maraton. Następny w kwietniu, również w Warszawie "Warsaw Orlen Maraton". Mam nadzieję, że okres zimowy przepracuję solidnie i pozwoli mi to na złamanie magicznych 4 godzin. Próby podejmowałem już kilkukrotnie i zawsze źle się kończyły. Może na wiosnę będzie ten czas kiedy moje marzenia biegowe się spełnią. Opracowałem już 12 tygodniowy plan treningowy, który mam nadzieję pozwoli na uzyskanie upragnionego wyniku.

Plan treningowy na Warsaw Orlen Maraton.

Tydzień 1
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 15x15'' mocno!!/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 50' spokojnego rozbiegania
3) 15' rozbiegania, podbiegi 15x100 m żwawo/ 100 m spokojny zbieg, 10' rozbiegania
4) 60' biegu, ostatnie 20' wyraźnie (20-30''/km szybciej)

Tydzień 2
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 20x15'' mocno!!/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 70' spokojnego rozbiegania
3) 60' biegu w urozmaiconym, pagórkowatym terenie
4) 15' spokojnego biegu, rozciąganie, 12x1' mocno/1' spokojnie, 10' spokojnego biegu

Tydzień 3
1) 20' spokojnie, rozciąganie, przebieżki 10x100/100 trucht, 20' spokojnie
2) 70' biegu, ostatnie 20' wyraźnie (20-30''/km szybciej)
3) 15' rozbiegania, podbiegi 10x200 m żwawo/ p. 200 m spokojny zbieg, 10' rozbiegania
4) 50' spokojnego rozbiegania

Tydzień 4
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 24x15'' mocno!!/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 70' spokojnego rozbiegania
3) 60' biegu w urozmaiconym, pagórkowatym terenie
4) 15' spokojnego biegu, rozciąganie, 15x1' mocno/1' spokojnie, 10' spokojnego biegu

Tydzień 5
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 15x15'' mocno!!/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 70' spokojnego rozbiegania
3) 15' rozbiegania, podbiegi 15x100 m żwawo/ 100 m spokojny zbieg, 10' rozbiegania
4) 60' biegu, ostatnie 20' wyraźnie (20-30''/km szybciej)

Tydzień 6
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 20x15'' mocno!!/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 90' spokojnego rozbiegania
3) 60' biegu w urozmaiconym, pagórkowatym terenie
4) 15' spokojnego biegu, rozciąganie, 8x2' mocno/2' spokojnie, 10' spokojnego biegu

Tydzień 7
1) 20' spokojnie, rozciąganie, przebieżki 10x100/100 trucht, 20' spokojnie
2) 70' biegu, ostatnie 20' wyraźnie (20-30''/km szybciej)
3) 15' rozbiegania, podbiegi 10x200 m żwawo/ 200 m spokojny zbieg, 10' rozbiegania
4) 70' spokojnego rozbiegania

Tydzień 8
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 24x15'' mocno!!/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 90' spokojnego rozbiegania
3) 60' biegu w urozmaiconym, pagórkowatym terenie
4) 15' spokojnego biegu, rozciąganie, 10x2' mocno/2' spokojnie, 10' spokojnego biegu

Tydzień 9
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 12x30''/2' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 90' spokojnego rozbiegania
3) 15' rozbiegania, podbiegi 15x100 m żwawo/ 100 m spokojny zbieg, 10' rozbiegania
4) 60' biegu, ostatnie 20' wyraźnie (20-30''/km szybciej)

Tydzień 10
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 15x1'/1' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 110' spokojnego rozbiegania
3) 60' biegu w urozmaiconym, pagórkowatym terenie
4) 15' spokojnego biegu, rozciąganie, 6x4' mocno/1' spokojnie, 10' spokojnego biegu

Tydzień 11
1) 20' spokojnie, rozciąganie, przebieżki 10x100/100 trucht, 20' spokojnie
2) 70' biegu, ostatnie 20' wyraźnie (20-30''/km szybciej)
3) 15' rozbiegania, podbiegi 10x200 m żwawo/ 200 m spokojny zbieg, 10' rozbiegania
4) 90' spokojnego rozbiegania

Tydzień 12
1) 15' rozbiegania, krótkie rozciąganie, 30x30''/30'' spokojnego biegu, 10' rozbiegania
2) 110' spokojnego rozbiegania
3) 60' biegu w urozmaiconym, pagórkowatym terenie
4) 15' spokojnego biegu, rozciąganie, 4x8' mocno/2' spokojnie, 10' spokojnego biegu

Zachęcam do merytorycznych uwag do powyższego planu.

wtorek, 22 września 2015

Puchar Maratonu Warszawskiego

29 sierpnia 2015.



25 kilometrów to dystans dość nietypowy. Z tego też powodu nie ma wiele okazji do sprawdzenia się w takiej rywalizacji. Mój ostatni bieg na tym dystansie to również Puchar Maratonu Warszawskiego, tyle że w 2010 roku na początku mojej przygody biegowej. Wtedy uzyskałem wynik 2:59:54 co z perspektywy czasu wydaje się czasem dość słabym. Wtedy jednak było to maksimum moich możliwości przed startem w pierwszym w życiu maratonie.
Przez te lata zrobiłem pewien postęp i oczekiwania przed startem miałem takie aby poprawić wynik sprzed 5 lat dość znacznie, a tak naprawdę chciałem przebiec bez większego spinania się w średnim tempie poniżej 6 min.
Bieg ten odbywa się w lesie i wiedzie zróżnicowanymi ścieżkami po dość piaszczystym terenie. Cała trasa to 5 pętli po 5 kilometrów i krótka prosta na koniec dająca możliwość powalczenia aby rzutem na taśmę poprawić wynik jeszcze o kilka sekund.
Zaraz po starcie kiedy stawka się rozciągnęła ustaliłem tempo aby zrealizować zadanie i pokonywałem kolejne kilometry. Pierwszą pętlę pokonałem w czasie 28:15 co daje średnie tempo 5:42, czyli zadania w pełni realizowane, a nawet z lekką rezerwą czasową. Czułem się doskonale i planowałem kontynuować bieg w podobnym tempie, jednakże czułem, że mogę całego biegu nie wytrzymać w takim tempie co mogłoby się odbić niekorzystnie na ostatnich kilometrach. Tak więc zachowując rozsądek delikatnie temperowałem swoje zapędy i drugą pętle pokonałem w czasie 29:02 co daje średnie tempo 5:49. Taki bieg bardziej mi odpowiadał i dawał szansę na dotarcie do mety w odpowiedniej formie i w założonym czasie.
Kolejne pętle biegłem trzymając się tej strategii aż do końcowych kilometrów. Wtedy zacząłem lekko słabnąć, ale byłem już pewny, że wynik będzie niezły. Na ostatniej prostej tak jak mam to w zwyczaju postanowiłem jeszcze trochę wykrzesać z siebie sił i popędziłem maksymalnie szybko jak tylko było to możliwe, czyli ok 4:20.
Na metę wpadłem z czasem 2:26:19 co w pełni mnie satysfakcjonuje.

Strategia biegu okazała się odpowiednia i pomimo aktualnie średniej formy jestem zadowolony mając na uwadze, że to ostatni sprawdzian przed Maratonem Warszawskim.

sobota, 22 sierpnia 2015

Saucony Peregrine 5.0

W ostatnim starcie zniszczyłem totalnie swoje buty do biegów trailowych Saucony Peregrine 3.0 z których byłem bardzo zadowolony. Myślałem, że szukanie nowych butów do biegów górskich zajmie mi więcej czasu, tym bardziej, że w tym roku nie planuję żadnych startów. Stało się jednak inaczej.
Rozpocząłem poszukiwania tak tylko aby rozeznać rynek i zorientować się co aktualnie można w miarę sensownie kupić. Oglądałem Brooks Cascadia 10, jakieś Nike, Salomon i Inov-8. Wszystkie miały swoje wady i zalety ale coraz bardziej byłem przekonany do Brooks Cascadia 10.
Trochę pobiegałem w nich po bieżni i wydawały się jak sam model wskazuje strzałem w dziesiątkę. Postanowiłem jednak zweryfikować swoją opinię w innych sklepach i tak zrobiłem. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i zadowoleniu okazało się, że jest nowy model Saucony Peregrine 5.0.


Poprawili parę rzeczy w cholewce, wstawiając choćby w czubie buta wzmocnione ogumowanie które zabezpiecza palce przed uderzeniami w przeszkody i zwiększa trwałość butów. Siateczka wzmocniona jest „nadrukowanymi” paskami FLEXFILM, co pozwala na dobre opięcie cholewki na stopie bez zwiększania wagi buta. To wszystko mam nadzieję spowoduje, że tym razem buty wytrzymają dłużej.
Przednia i środkowa część podeszwy wewnętrznej wzmocniona jest sztywnymi płytkami EBO (External Bedrock Outsole), zabezpieczającymi stopy przed uciążliwościami biegania po twardych, wystających elementach podłoża. Amortyzację zapewnia piankowa technologia POWERGRID.
Głęboka podeszwa zewnętrzna z wielokierunkowo nachylonymi wystającymi wypustkami, powinna zapewnić dobrą trakcję nawet na najbardziej wymagającym, naturalnym podłożu. Nie jest jednakże na tyle agresywna aby powodowała niewygodę podczas biegu po betonie, który jest często nieodzownym elementem biegów górskich. Szczególnie narażone na wytarcie części podeszwy zewnętrznej wykonane są z wyjątkowo odpornej i trwałej gumy węglowej XT­900.


Od razu uśmiech pojawił się na mojej twarzy, ale nie przesądzając przymierzyłem kilka innych ciekawych propozycji. Kombinując na różne sposoby wylądowały na moich nogach i już wiedziałem co to oznacza. Chwilę w nich pobiegałem i moja pewność wzrastała, ale cały czas starałem się być obiektywny. Mierzyłem, porównywałem, oglądałem i co – znowu Saucony wylądowały na moich nogach.
Już wiedziałem jak to się zakończy, ale postanowiłem wykonać pewien manewr. Stawiając wszystko na jedną kartę powiedziałem sprzedawcy, że wezmę je jak dostanę 10% zniżki, a w przeciwnym razie rezygnuję. Po konsultacjach z kierownikiem udało się rabat załatwić i nic innego mi nie pozostało jak tylko sfinalizować transakcję.
Końcowy wniosek nasuwa się jeden. Pewnych rzeczy nie da się zmienić. Kupując wcześniejszy model miałem wrażenie, że był szyty na moje nogi i tym razem dokładnie to samo. Każdy może mieć swoje upodobania, ale tak jak do biegania miejskiego tylko Nike free tak w góry Saucony Peregrine J.

środa, 5 sierpnia 2015

Maraton Karkonoski

1 sierpnia 2015

Już miesiąc od Super Maratony Gór Stołowych którego z różnych powodów nie ukończyłem. Do Szklarskiej Poręby na Maraton Karkonoski pojechałem z myślą sprawdzenia aktualnej formy i choć częściowego zaleczenia rany powstałej po porażce z Pasterki.
Brałem już udział w tym biegu w zeszłym roku, dzięki czemu miałem punkt odniesienia aktualnej formy do zeszłorocznej. Po okresie regeneracji czułem się doskonale i liczyłem na dobry występ. Nie wiedziałem czy organizm całkowicie doszedł już do siebie po SMGS.
Na starcie blisko 47 kilometrowego biegu stanąłem z żoną i córką jako kibicami i z kolegą Czarkiem jako współuczestnikiem biegu. Odczekaliśmy kilkanaście minut i doczekaliśmy się upragnionej komendy start. Początkowy podbieg pod nartostradę Puchatek jest dość wymagający i lepiej nie forsować się od razu w pierwszej części trasy. Zachowując taką taktykę dotarłem do skraju podbiegu w dość słabym czasie co lekko mnie zaniepokoiło, tym bardziej, że dał się odczuć ten kilkusetmetrowy podbieg. Dlatego też bez zbędnych ceregieli ale i bez nadmiernego podpalania ruszyłem dalej.

(L)

Do schroniska pod Łabskim Szczytem dotarłem z czasem dającym pewność zmieszczenia się w limicie na punkcie kontrolnym mieszczącym się zaraz po wbiegnięciu na grań. Jednakże aby tam dotrzeć musiałem pokonać jeszcze niekończący się podbieg po kamieniach.



Na grani po prawie płaskim bieg wzdłuż Śnieżnych Kotłów które są niezwykle urokliwe i robią na mnie każdorazowo ogromne wrażenie.


Nie było jednak czasu na zbytnie celebrowanie otaczających widoków. Ten odcinek bardzo mi odpowiada więc musiałem wziąć się ostro do roboty. Biegnie się wzdłuż lekkiego urwiska po kamieniach co wymaga ogromnej koncentracji aby nie nabawić się kontuzji.  Tym bardziej, że chcąc jak najwięcej nadrobić czasu stale musiałem wyprzedzać innych biegaczy i dodatkowo mijać się z turystami. Humor oczywiście mnie nie opuszczał.




Tak też biegnąc i wykorzystując każdy nadarzającą się możliwość do ostrego zbiegania dotarłem do punktu na Przełęczy Karkonoskiej gdzie skorzystałem z ochłody wody i garści rodzynek.


Cały czas czułem się doskonale i chcąc uniknąć problemów z poprzedniego biegu w Górach Stołowych regularnie się nawadniałem i z częstotliwością niemalże co godzinę przyjmowałem jakiś pokarm energetyczny. Gotowy do kontynuowania biegu ruszyłem pod górę. Warunki na trasie wymagały aby bieg przeplatać marszem. Musiałem oczywiście pamiętać, że ten odcinek jest dość wymagający przez wiele kilometrów, a dodatkowo na półmetku czeka mnie ostre podejście pod Śnieżkę. Nie mogłem oczywiście nie pozwolić sobie na przebiegnięcie i choćby chwilowe zerknięcie na stawy w dole i schronisko Samotnia.



Podziwiając otaczającą przyrodę przedzierałem się do przodu aż dotarłem do schroniska Pod Śnieżką i po krótkim nawodnieniu ruszyłem pod górę. To bardzo niewdzięczny odcinek z dwóch powodów, stromo po schodach w górę i masa turystów dla których najczęściej byliśmy zawadą i nie dawali się wyprzedzać. Powtórzenie po dziesięćkroć słowa przepraszam lub uwaga nie robiło wrażenia. Oczywiście nie wszyscy tak się zachowywali, ale porównując różne biegi górskie to w Karkonoszach turyści są najmniej przychylni dla biegaczy. Pomimo tych nieudogodnień dotarłem na szczyt po 16 minutach z czasem 3:46 i lekko się zdezorientowałem. W zeszłym roku w tym miejscu była mata do pomiaru czasu a tym razem nic. Konsternacja czy czegoś nie ominąłem. Inni biegacze również robili nerwowe ruchy co dalej. Postanowiłem dłużej się nad tym nie zastanawiać i ruszyłem w dół.


Znajomość trasy dawała mi komfort i wiedziałem w jakich odcinkach jak się zachować. Miałem już pewność, że jeśli nie przydarzy mi się jakaś niespodziewana okoliczność to uzyskam dobry czas na mecie. Pogoda była zmienna, ale nie wchodząc w szczegóły optymalna do biegania. Organizm ogrzewany ostrym palącym słońcem był jednocześnie schładzany mocnym wiatrem, co w rezultacie było dość przyjemne. W tej części zaobserwowałem również milszych turystów którzy dobrym słowem zagrzewali do dalszej walki. Tłumaczę to sobie tym, że tutaj przeważali Polacy a wcześniej spotykałem głównie Czechów. Nie chcę aby zabrzmiało to jakoś nacjonalistycznie, ale taki był fakt.
Przemierzając dalej szlak i rozmyślając o różnych możliwych wariantach mogących przydarzyć się podczas biegu dotarłem do końca grani i rozpocząłem zbieg po kamieniach w kierunku schroniska pod Łabskim Szczytem. W dalszym ciągu czas miałem bardzo dobry i stan mojego ducha był wyśmienity. Po minięciu schroniska kontynuowałem zbieg tym razem już nie po kamieniach a po ubitym szlaku i analizując czas rozmarzyłem się myślą o wbiegnięciu na metę w czasie 7:30. Biegnąc i stale przyśpieszając, w oddali na kilka kilometrów przed metą ujrzałem moją córkę będącą na spacerze górskim. Po dogonieniu jej i kilku chwilach wspólnej radości ze spotkania ruszyliśmy dalej razem. Okazało się, że Asia chce mi towarzyszyć aż do mety i razem kontynuowaliśmy bieg w dół. Euforia związana ze zbliżającą się końcówką biegu i co ważniejsze w tak wspaniałym towarzystwie wręcz mnie rozpierała. Gdy meta pojawiła się w zasięgu wzroku usłyszałem z mikrofony spikera głos mojej żony informujący, że właśnie się zbliżamy. Chwyciliśmy się z Asią za ręce i pomknęliśmy na sam dół. Tam przekroczyłem linię mety z czasem 7:28:24.


To ponad 20 minut lepiej niż w zeszłym roku.


W miasteczku biegowym skorzystałem z basenu z lodowatą wodą gdzie mięśnie odzyskały odrobinę świeżości i ruszyłem z najbliższymi w kierunku knajpy w celu celebrowania udanego biegu przy upragnionym piwie.

Czarek nie miał tyle szczęścia i ze względu na dolegliwości łydki na metę dotarł dwie godziny po zamknięciu trasy. No cóż – taki life. 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Saucony Peregrine 3.0

Wcześniej ta marka była mi zupełnie nie znana. Od ponad roku biegam w nich we wszystkich imprezach biegowych w górach i przełajach. Nigdy nie miałem problemu z otarciami czy innymi dolegliwościami. Jednakże bardzo szybko pojawiły się delikatne przetarcia materiału na palcach, a po ostatnim biegu w Karkonoszach totalna destrukcja.


Nie narzekam ponieważ uważam, że buty są bardzo dobre i w żadnych innych tak dobrze mi się nie biegało. Jednakże muszę zakupić coś nowego a bardzo nie lubię eksperymentować. Chętnie skorzystam z jakiejś rady i innych doświadczeń. Może coś podobnego do Saucony a może coś zupełnie innego? Ktoś ostatnio polecił mi Brooks Cascadia 10 ale kompletnie nie znam tej marki (chodzi mi o osobiste doświadczenia). 

Wyświetlanie image001.jpg
Mam oczywiście na myśli buty do biegania po górach i przełajach. Ktoś coś?

środa, 29 lipca 2015

Regeneracja

Już blisko 4 tygodnie od krytycznego SMGS i 3 dni do Maratonu Karkonoskiego. Ostatnie kilkanaście dni odpoczywałem od biegania licząc na odpowiednie zregenerowanie się organizmu tak, aby być gotowym do biegu górskiego w najbliższy weekend.


Nie była to typowa regeneracja, ponieważ w ostatnią sobotę biegłem w BPW gdzie bez oszczędzania się uzyskałem bardzo dobry wynik. Dzisiaj zrobiłem ostatni trening.
Po krótkim rozgrzaniu i rozciąganiu pobiegłem zasadniczy trening w średnim tempie 4:53. Na koniec schładzanie i znowu krótka sesja stretchingu zakończona spacerem do domu. Ostatnie na czym mi dzisiaj zależało to nadmierne zmęczenie, dlatego pomimo delikatnego treningu mam wrażenie, że wszystko wykonałem prawidłowo i jestem gotowy do zbliżającego się wyzwania.
Efekt poznam już w najbliższą sobotę :)

niedziela, 26 lipca 2015

25 Bieg Powstania Warszawskiego

25 lipca 2015

Piąta z rzędu edycja w której biorę udział. Uczestnictwo stało się pewnego rodzaju tradycją. Cel, formuła, klimat i wszystkie inne czynniki powodują, że bez względu na formę i samopoczucie nie wyobrażam sobie nie wzięcia udziału w tak wspaniałej imprezie biegowej. Tym razem dodatkowo w biegu miały wziąć udział moje Córki. Ostatecznie jednak na starcie stanęła tylko Ewa a Asia w ostatniej chwili zrezygnowała. Nie biegliśmy jednak razem ponieważ Ewa wystartowała na dystansie 5 km.


Jak zawsze start biegu głównego na dystansie 10 km był o godzinie 21. Przez cały dzień pogoda wariowała i nie wiadomo było czego możemy się spodziewać. W pierwszej części dnia upał 30 stopniowy, który przerodził się w potężne burze na dwie godziny przed startem. Wszystko jednak ustało przed biegiem i warunki atmosferyczne stały się bardzo przyjemne dające szansę na uzyskiwanie bardzo dobrych wyników. We wszystkich wcześniejszych edycjach było zupełnie inaczej. Wysoka temperatura i parna atmosfera nie dawały tak komfortowych warunków do ścigania się.
Biegacze na 5 km wystartowali, a my ustawiliśmy się w swoich strefach i cierpliwie czekaliśmy na start. Tym razem organizator zmodyfikował trochę formułę i poszczególne strefy czasowe startowały z kilkuminutowym opóźnieniem. Z jednej strony opóźniło to mój start o 15 minut, z drugiej strony dało szansę na sprawne rozciągnięcie się ogromnej rzeszy biegaczy umożliwiając płynne wystartowanie i wejście we własne tempo biegowe. Chwilę przed startem elity odśpiewaliśmy Hymn Narodowy co dodatkowo nastroiło nas i jeszcze mocniej mogliśmy odczuwać cel imprezy.
Tak oczekując na swoją kolej w końcu się doczekaliśmy i ruszyliśmy w kierunku linii startu. Po krótkim odliczaniu usłyszeliśmy upragniony wystrzał startera i ruszyliśmy. Na początku oczywiście było trochę ciasno, ale z każdą chwilą coraz bardziej warunki się poprawiały i można było biec w założonym tempie.
Ruszyłem trochę mocniej niż planowałem, ale nie zmieniałem tempa ponieważ biegło mi się doskonale i liczyłem na dobry wynik. Trasę znam na pamięć więc doskonale wiedziałem w których momentach jak się zachowywać. Tak też po przebiegnięciu przez urokliwą Starówkę po skręcie w Karową gdzie jest dość długi odcinek w dół ostro ruszyłem do przodu starając się zdobyć odrobinę rezerwy czasowej. Po tej rozkoszy biegowej wbiegliśmy na Wisłostradę i dalej po płaskim aż do Sanguszki. Liczyłem na tym odcinku na ożywcze podmuch wiatru od Wisły ale się rozczarowałem. Pomimo lekkiej mżawki temperatura dawała się we znaki.
Sanguszki to oczywiście kilkuset metrowy podbieg gdzie należało lekko zwolnić aby nie opaść z sił na dalszą część biegu. Na półmetku byłem z czasem 26:14 co dawało szansę na dobry wynik. Na punkcie z piciem wziąłem minimalny łyk izotoniku nawet nie zwalniając i ruszyłem mocno na drugą pętlę. Cały czas czułem się wyśmienicie, ale powoli zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Na Krakowskim Przedmieściu coraz bardziej zmęczony nie mogłem doczekać się Karowej gdzie wiedziałem, że na zbiegu przyśpieszę a dodatkowo odpocznę. Tak też się stało i znowu wpadliśmy na odcinek prostej na Wisłostradzie. Tu już tchu brakowało i coraz mocniej chwytała mnie kolka. Dotarłem jednak do podbiegu i finisz na ostatniej prostej. Nie było już dynamiki jakiej bym sobie życzył, ale wykrzesałem resztki sił i wpadłem na metę z czasem 52:49. To wynik lepszy od rekordowego z zeszłego roku o blisko minutę.



Po kryzysie i dolegliwościach zdrowotnych spowodowanych wyczerpującym biegiem w Górach Stołowych mogę podejrzewać, że wracam do formy. Rekordowy czas i doskonałe samopoczucie nastrajają pozytywnie przed Ultra Maratonem Karkonoskim za tydzień.

środa, 22 lipca 2015

Radość z biegania

Jak można było przewidzieć nie wytrzymałem. Po problemach zdrowotnych spowodowanych przetrenowaniem obiecałem sobie dwutygodniową regenerację. Rozłąka z bieganiem trwała i tak dość długo, bo pełne 10 dni.


Na 3 dni przed Biegiem Powstania Warszawskiego postanowiłem zrobić krótkie rozbieganie. Warunki atmosferyczne nie były optymalne, ponieważ o godzinie 19 było 30oC i kompletny brak ruchu powietrza. Jednak nie było co wybrzydzać i ruszyłem.
Zacząłem od kilkunastominutowego spokojnego biegu zakończonego krótkim zestawem ćwiczeń rozciągających. Następnie zrobiłem 4 kilometry dość dynamicznym tempem 5:20. Na koniec lekki trucht i powrót do domu.

Biegło mi się bardzo przyjemnie, aczkolwiek odczuwałem warunki atmosferyczne. Wydaje mi się jednak, że przerwa zrobiła swoje i organizm zdążył wystarczająco się zregenerować. Dodatkowo co bardzo ważne, Achilles przestał mi zupełnie dokuczać. Myślę, że wyjście na trening było doskonałym pomysłem. Mam nadzieję, że w najbliższą sobotę uda się pobiec 10 km w granicach 52 minut, co będzie dobrym prognostykiem przed Maratonem Karkonoskim 1 sierpnia.

czwartek, 16 lipca 2015

Tęsknota za bieganiem

Minęło kilka dni od dramatycznie ciężkiego biegu górskiego SMGS w Pasterce na 50 km. Zaraz po biegu obiecałem sobie, że zrobię kilkutygodniową przerwę w bieganiu tak aby odpowiednio się zregenerować. Jednakże to nie taka prosta sprawa. Już 4 dni od zawodów zrobiłem lekki trening na którym przebiegłem 10 km spokojnym tempem. Biegało mi się wspaniale, tak więc następnego dnia znowu zrobiłem dyszkę już mocniej przyciskając. Byłem lekko zmęczony ale bez jakichkolwiek problemów. Tak więc idąc za ciosem w tydzień po starcie w górach zrobiłem dłuższe wybieganie ze zróżnicowanym tempem na 26 km Trening
Pogoda była całkiem dobra, jednakże chwilami dość gorąco. Pod koniec treningu dość mocno osłabłem, a do tego zaczął mi dokuczać Achilles w lewej nodze. Kontynuując bieg już tak aby tylko dobiec dotarłem do domu i stało się coś dziwnego z czym nigdy wcześniej się nie spotkałem.



Opadłem zupełnie z sił a do tego naszła mi mgła na oczy do tego stopnia, że przez kilka godzin praktycznie nic nie widziałem. Okazuje się, że organizmu nie da się oszukać, regeneracja to jedna z najważniejszych części treningu. Co z tego, że doskonale o tym wiem jak biegać się chce J. Tak czy inaczej nie wiem czy nie dorobiłem się przetrenowania na tyle silnego, że zaczynam się obawiać o moją formę w dalszej części sezonu. Lepiej późno niż wcale ale zadecydowałem o odstawienia biegania na pewien czas. Oczywiście nie tak dokładnie, ponieważ za tydzień Bieg Powstania Warszawskiego na 10 km, no i oczywiście za dwa tygodnie Maraton Karkonoski na 47 km. Nie wiem jak mi się to uda, ale zamierzam w międzyczasie nie biegać. Sam nie wiem jaki będzie tego efekt, czy organizm się zregeneruje i będzie gotowy do walki, czy wręcz przeciwnie efekt będzie odmienny od oczekiwanego. Nie wiem tylko jak mi przyjdzie realizacja regeneracji, ponieważ nie biegam od 3 dni i nie jestem wstanie o niczym innym myśleć jak tylko o ruszeniu w trasę.

środa, 8 lipca 2015

Supermaraton Gór Stołowych

4 lipca 2015.

No i stało się – pierwszy mój bieg którego nie udało mi się ukończyć. Ale po kolei.
Jak wynikało z wszelkich dostępnych informacji, jeden z najtrudniejszych biegów górskich w Polsce. Oczywiście nie specjalnie bym się nad tym skupiał ponieważ słyszę to przed różnymi biegami. Dystans ok 50 km., przewyższenia +2200/ - 2000 m, limit 9 godzin.



Już kilka dni przed startem wiedziałem, że będzie ciężko ze względu na pogodę. Wszystkie prognozy mówiły o ponad 30 stopniowym upale i bezchmurnym niebie. Co gorsza akurat te prognozy się sprawdziły.
Do Pasterki przyjechałem z Córkami i Michałem dzień przed biegiem. Rozbiliśmy namioty w bardzo urokliwym miejscu i wyruszyliśmy na spacer na Szczeliniec.


Po powrocie zarejestrowałem się w biurze zawodów i pełen nadziei w dobrej formie relaksowałem się oczekując dnia następnego i startu o godzinie 9. W godzinach popołudniowych dostałem SMS od organizatora z informacją, że start został przeniesiony na godzinę 11. Było to spowodowane równolegle rozgrywanymi zawodami rowerowymi po stronie Czeskiej. Ze względu na upał nie była to dobra informacja.
Rano w doskonałym nastroju stawiłem się na linii startu z pozostałymi biegaczami.


Po kilku komunikatach wystartowaliśmy. Do pierwszego punktu kontrolnego usytuowanego po stronie Czeskiej i w bardzo urokliwym terenie było 8 km. Bez specjalnego forsowania biegłem aby uzyskać na tym odcinku ok 30 minut rezerwy czasowej. Biegło mi się doskonale i pomimo strasznego upału byłem pełen dobrych myśli.


Piłem regularnie płyny i realizowałem założenia które sobie wcześniej ustaliłem. Do punktu dotarłem 40 minut przed czasem w doskonałym nastroju. Byłem pewny, że wszystko dalej również dobrze pójdzie. Jednakże po pewnym czasie zacząłem lekko słabnąć. Pomimo założenia, że będę jadł regularnie, pierwszego żela zjadłem z pewnym opóźnieniem i bardzo ciężko było mi się zmusić do przyjmowania pokarmu. Jadłem małymi cząsteczkami baton energetyczny ale moc spadała. Ta część trasy była w sporej części odsłonięta i to również źle wpływało na moją formę. Dodatkowo od pewnego już czasu miałem straszny i ciągły ból pleców. Drugi punkt kontrolny usytuowany był w tym samym miejscu co pierwszy na 18 km trasy. Końcówkę tego dystansu w zasadzie szedłem wspierając się kijkami. Dotarłem do niego po blisko 2 godzinach co lekko mnie zaniepokoiło. Miałem jednak cały czas zapas czasu uzyskany na pierwszym odcinku. Na punkcie niespodzianka i spotkanie z moją ekipą „supportową”. Po uzupełnieniu picia w bukłaku i zjedzeniu paru rodzynek ruszyłem dalej. Odzyskałem siły i dość dobrze mi się biegło. W tej części trasy przeważały zbiegi gdzie mogłem dość mocno nadrabiać czas. Znowu pełen dobrych myśli kontynuowałem bieg licząc na dobry wynik. Jednakże jak to w górach, jak są zbiegi muszą być i podbiegi. Ponownie znacznie opadłem z sił. Co gorsza zupełnie przestałem przyjmować pokarmy energetyczne. W głowie kłębiła mi się myśl, że byłoby fajnie gdyby sędziowie nie wypuścili mnie z punktu kontrolnego na dalszą część trasy. Był on usytuowany w miejscu startu, czyli przy schronisku Pasterka na 28 km. Końcówka tego odcinka lekko się wypłaszczyła dzięki czemu znowu mogłem mocniej pobiec.

(L)

Gdy już do niego dotarłem usłyszałem upragnione słowa abym zszedł z trasy. Jednakże zamiast mnie to ucieszyć, strasznie się zdenerwowałem. Miałem jeszcze 15 minut rezerwy czasowej i o rezygnacji nie było mowy. Po uzupełnieniu picia i schłodzeniu głowy wodą kontynuowałem bieg. Znowu poczułem się lepiej i pomimo przekonania, że nie dotrę do następnego punktu na 36 km w limicie czasowym moje morale się podniosło. Udało mi się nawet dogonić większą grupę biegaczy do których się podłączyłem i wspólnie brnęliśmy do przodu. Teren był zróżnicowany gdzie trochę szliśmy i trochę biegliśmy. Zacząłem się poważnie martwić stanem moich achillesów które bolały mnie okrutnie od dłuższego czasu. Bałem się, że może się to przerodzić w długotrwałą kontuzję. Dotarliśmy w końcu do dość długiego odcinka w dół. Wszystkich tam wyprzedziłem i pomknąłem ile sił do przodu. Zbieg był bardzo wymagający ale nie zważając na trudności odrabiałem straty. Oczywiście w pewnym momencie stało się to co było nieuniknione. Potwornie długi i najtrudniejszy odcinek po skałach ostro w górę. Tam kolejny raz opadłem z sił i ostatecznie podjąłem decyzję o zakończeniu zmagań na 4 punkcie kontrolnym, którego nie miałem już szansy osiągnąć w limicie czasowym. Każdy kolejny metr był drogą przez mękę. Plecy i achillesy bolały mnie coraz mocniej i nawet na chwilę ból nie ustępował. W totalnych męczarniach dotarłem do parkingu pod Szczelińcem 40 minut po czasie i z drżącym głosem zakomunikowałem obsłudze biegu moje zejście z trasy.


W tym punkcie zrezygnował również biegacz, którego przejmującą relację można przeczytać tu:  Relacja

Po chwili dotarli moi wierni druhowie przynosząc upragnione piwo. Ich dobre słowa chociaż w części pozwoliły na zapanowanie nad emocjami wywołanymi koniecznością zejścia z trasy. Za miesiąc bieg górski w Karkonoszach. Mam nadzieję, że nie będzie takiego upału i uda mi się podbudować morale. Oczywiście za rok zrobię wszystko aby zapisać się na Supermaraton Gór Stołowych i ukończyć go łatając głęboką ranę na moim sercu.

środa, 17 czerwca 2015

Bieg Rzeźnika

5 czerwca 2015.

Już od kilku lat czekałem na ten moment. W zeszłym roku nie udało mi się zapisać, a i w tym nie było łatwo. Jednakże determinacji mi nie zabrakło i razem z kolegą Bogdanem znaleźliśmy się na liście startowej. Dla nie zorientowanych formuła biegu jest taka, że biegnie się w parach. Tak też utworzyliśmy zespół RoBo i pełni chęci do walki przyjechaliśmy do Cisnej zmierzyć się z Rzeźnikiem. Plan na bieg był taki aby zmieścić się w limicie, czyli 16 godzin.




Nocleg w namiocie i pobudka zaraz po północy nie należały do najłatwiejszych. Nie było jednak co się pieścić i o 1:30 stawiliśmy się przy autokarach które miały nas zawieść na start w Komańczy. Pomimo prognozowanej temperatury w dniu biegu blisko 30oC, o tak nieludzkiej godzinie było dramatycznie zimno i musiałem nałożyć na siebie trochę więcej ubrania niż wcześniej planowałem. 


Oczywiście to nie problem, z małym jednak zastrzeżeniem. Później jak się ociepli wszystko zdjęte z siebie będzie trzeba taszczyć w plecaku.
No i stanęliśmy  na starcie. Blisko półtora tysiąca biegaczy z zapalonymi czołówkami robiło niesamowite wrażenie. Punktualnie o 3:00 rozległ się strzał i ruszyliśmy. Na początku w gęstwinie ludzi i ciemnościach nocy delikatnie się rozpędzaliśmy, aż gdy się lekko rozciągnęło ruszyliśmy z góry założonym tempem. Początkowo około 8 km po tzw. bieszczadzkim asfalcie, trochę w górę i trochę w dół.
Po wbiegnięciu w regularny las zaczęło delikatnie się rozjaśniać i ukazały nam się pierwsze piękne okolice w bardzo zróżnicowanym terenie.


Zgodnie z założeniem – wchodziliśmy na podejściach, rozsądnie biegliśmy po płaskim i ostro w dół na zbiegach. Nie zawsze ta taktyka mogła być realizowana ze względu na wąskie ścieżki, dużą ilość biegaczy i częste błoto z kałużami. Już na samym początku próbując nie staranować innego biegacza wpadłem jedną nogą do strumienia. Trochę mnie to zaniepokoiło. Obawiałem się otarć i pęcherzy spowodowanych wodą w bucie. Nie było co dłużej się nad tym rozwodzić i kontynuowaliśmy bieg kontrolując czas tak, aby zdążyć na pierwszy punkt kontrolny na Przełęczy Żebrak w czasie krótszym niż limit 3:15.


Przez taśmę na 17 kilometrze przebiegliśmy po 2:37, czyli z całkiem niezłym zapasem. W pełni usatysfakcjonowani ruszyliśmy z tym samy animuszem i podobnym tempem w dalszą drogę do przepaku w Cisnej.
Już po tej części trasy zorientowałem się, że Bogdan dużo lepiej radzi sobie na podejściach, ja natomiast mam przewagę na zbiegach. Uznałem, że należy ten fakt wykorzystać i starałem się kierować biegiem tak aby Bogdan prowadził pod górę a ja w dół. Bogdana nie do końca taka taktyka przekonywała. Uważał, że powinniśmy na zbiegach trochę się oszczędzać aby nie opaść z sił. Może miał rację a może nie, ja jednak uważam, że należy wykorzystywać swoje atuty i modyfikować taktykę w zależności od aktualnej sytuacji.
W dalszej części biegu, chwilami robiło się dość ciepło a dosłownie za moment kompletnie zimno co nie było to zbytnio komfortowe. Trasa w dalszym ciągu podobnie jak przed przełęczą prowadziła przez las, czasem mocno w górę a czasem fajnie w dół. Tak udało się nam dostać do Cisnej. Po przebiegnięciu przez znaczną część miasta pośród wiwatujących i wspaniale dopingujących kibiców dotarliśmy do punktu kontrolnego na 33 kilometrze z czasem 4:52, czyli prawie półtorej godziny przed limitem.



To nas trochę wprowadziło w zbyt luźną atmosferę. Konsekwencją tego był prawie półgodziny pobyt poświęcony na niezorganizowane i bezładne napełnienie bukłaków i zmianę części garderoby. Oczywiście dało nam to również wytchnienie.  Nie wiem jednak czy dobrze przerwa wpłynęła na mnie, bo powrót do biegu nie był zbyt łatwy.


Tak czy inaczej przyszło nam się zmierzyć z bardzo długim podbiegiem na Jasło. Różnica wzniesień na tym odcinku to ok. 600 metrów. Znałem tą trasę z Maratonu Bieszczadzkiego, z tą różnicą, że w odwrotnym kierunku. Po dotarciu na Jasło ogarnęła mnie pewnego rodzaju euforia. Po pierwsze udało się dotrzeć, po drugie widoki były przepiękne. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić małej sesji zdjęciowej, która oczywiście nie oddaje scenerii jaka była na żywo.


Żeby nie było tak wesoło to pojawił się pierwszy poważny problem. Bogdan zaczął odczuwać ból w okolicach kolana podczas zbiegów. Tak więc moja taktyka trochę musiała się zmienić. Po zbiegach musiałem czekać, a na podejściach nie nadążałem. Tak czy inaczej kontynuowaliśmy bieg w kierunku punktu w mieście Smerek. To był dla mnie najlepszy odcinek, bo w dużej części w dół. Dla Bogdana jednak stanowił spory problem i ból kolana się pogłębiał. Po pewnym czasie zaczęło dokuczać również na płaskim i pod górę. Po długim odcinku mocno w dół dotarliśmy do drogi asfaltowej którą po około 7 km mieliśmy dotrzeć do punktu. Tam dogoniliśmy naszych znajomych co okazało się w pewnym stopniu zbawienne. Bogdan dostał proszki przeciwbólowe które bardzo mu pomogły. Dzięki temu kontynuacja biegu była dużo łatwiejsza i napawała dobrą perspektywą.



Do przpaku na 56 kilometrze dotarliśmy z czasem 9:05. Czyli w dalszym ciągu mieliśmy w rezerwie półtorej godziny. Tu oczywiście również zbyt długo zabawiliśmy posilając się bułkami z dżemem i pomidorową. Po ponad 20 minutach ruszyliśmy na morderczy podbieg pod Smerek na Połoninie Wetlińskiej. Różnica wysokości ponad 600 metrów. Ten odcinek dał nam się bardzo mocno we znaki, chyba Bogdanowi bardziej niż mi. Po dotarciu na Połoninę byliśmy kompletnie wyczerpani. Ja jednak odzyskałem szybko siły i biegło mi się całkiem dobrze. Bogdan mocno cierpiał i walczył o przetrwanie.


Jak by tego było mało okazało się, że miał niedokręcony korek w bukłaku i wylała mu się cała woda. Ja również racjonowałem swoją bo na tym odcinku prawie wszystko zdążyłem już wypić. Tak przemierzając Połoniny zbliżaliśmy się konsekwentnie do Chatki Puchatka za którą czekał nas zbieg w kierunku punktu w Berehach na 69 kilometrze.


W międzyczasie nastąpiła ogromnie miła chwila. Spotkanie z moją córką Asią idącą z Michałem w przeciwnym kierunku do naszego biegu. Oboje byli ubrani w specjalnie dla nas przygotowane koszulki.


Dało mi to ogromnego pałera do dalszego biegu. Nie mogliśmy jednak zbyt długo cieszyć się ze spotkania, bo czas nieubłaganie uciekał. Do Berehów dotarliśmy z czasem 12:45, czyli już tylko z 45 minutami rezerwy do limitu. W punkcie spędziliśmy tylko 6 minut i ruszyliśmy podbiegiem na Połoninę Caryńską. To kolejne 500 metrów przewyższenia. Na początku brnąłem do przodu powoli ale bez większych problemów. Jednakże z każdą chwilą było ze mną coraz gorzej. Bogdan radził sobie doskonale a ja słabłem z każdą chwilą. Musiałem odpoczywać coraz częściej a krok stawał się coraz krótszy i cięższy. Jednakże to co stało się po wyjściu z lasu na otwartą przestrzeń przekroczyło wszelki oczekiwania. Potworny upał i palące słońce i kompletnie wyczerpany organizm.


Musiałem odpoczywać dosłownie co parę metrów. W pewnym momencie zaczęło mi się kręcić w głowie i byłem bliski utraty przytomności. Taki stan powtórzył się kilka razy.


Bogdan powoli zaczął wątpić w to czy w ogóle ukończymy bieg i zagrzewał mnie do dalszej walki. Ja byłem przekonany, że po dotarciu na grań wszystko wróci do normy i specjalnie się nie martwiłem. Nie zmienia to faktu, że na tym odcinku przeżyłem straszny koszmar. Zgodnie z moimi przypuszczeniami po dotarciu na górę ruszyłem mocno z buta do przodu. Cały trud sprzed kilku chwil uleciał w niepamięć. Nastój również mocno się poprawił. Bogdan już nie wątpił w nasz ostateczny sukces. Został nam ostatni odcinek do dołu gdzie ja znowu mocno biegłem. Tu jednak Bogdanowi powrócił ból kolana i nie było sensu zbytnio tego forsować. Tak też dotarliśmy do mety w Ustrzykach Górnych na 78 kilometrze z czasem 15:17:07, czyli zgodnie z założeniami.


Tam czekał już na nas browarek i wszelki trud zniknął i po zmęczeniu nie było prawie znaku.