środa, 17 czerwca 2015

Bieg Rzeźnika

5 czerwca 2015.

Już od kilku lat czekałem na ten moment. W zeszłym roku nie udało mi się zapisać, a i w tym nie było łatwo. Jednakże determinacji mi nie zabrakło i razem z kolegą Bogdanem znaleźliśmy się na liście startowej. Dla nie zorientowanych formuła biegu jest taka, że biegnie się w parach. Tak też utworzyliśmy zespół RoBo i pełni chęci do walki przyjechaliśmy do Cisnej zmierzyć się z Rzeźnikiem. Plan na bieg był taki aby zmieścić się w limicie, czyli 16 godzin.




Nocleg w namiocie i pobudka zaraz po północy nie należały do najłatwiejszych. Nie było jednak co się pieścić i o 1:30 stawiliśmy się przy autokarach które miały nas zawieść na start w Komańczy. Pomimo prognozowanej temperatury w dniu biegu blisko 30oC, o tak nieludzkiej godzinie było dramatycznie zimno i musiałem nałożyć na siebie trochę więcej ubrania niż wcześniej planowałem. 


Oczywiście to nie problem, z małym jednak zastrzeżeniem. Później jak się ociepli wszystko zdjęte z siebie będzie trzeba taszczyć w plecaku.
No i stanęliśmy  na starcie. Blisko półtora tysiąca biegaczy z zapalonymi czołówkami robiło niesamowite wrażenie. Punktualnie o 3:00 rozległ się strzał i ruszyliśmy. Na początku w gęstwinie ludzi i ciemnościach nocy delikatnie się rozpędzaliśmy, aż gdy się lekko rozciągnęło ruszyliśmy z góry założonym tempem. Początkowo około 8 km po tzw. bieszczadzkim asfalcie, trochę w górę i trochę w dół.
Po wbiegnięciu w regularny las zaczęło delikatnie się rozjaśniać i ukazały nam się pierwsze piękne okolice w bardzo zróżnicowanym terenie.


Zgodnie z założeniem – wchodziliśmy na podejściach, rozsądnie biegliśmy po płaskim i ostro w dół na zbiegach. Nie zawsze ta taktyka mogła być realizowana ze względu na wąskie ścieżki, dużą ilość biegaczy i częste błoto z kałużami. Już na samym początku próbując nie staranować innego biegacza wpadłem jedną nogą do strumienia. Trochę mnie to zaniepokoiło. Obawiałem się otarć i pęcherzy spowodowanych wodą w bucie. Nie było co dłużej się nad tym rozwodzić i kontynuowaliśmy bieg kontrolując czas tak, aby zdążyć na pierwszy punkt kontrolny na Przełęczy Żebrak w czasie krótszym niż limit 3:15.


Przez taśmę na 17 kilometrze przebiegliśmy po 2:37, czyli z całkiem niezłym zapasem. W pełni usatysfakcjonowani ruszyliśmy z tym samy animuszem i podobnym tempem w dalszą drogę do przepaku w Cisnej.
Już po tej części trasy zorientowałem się, że Bogdan dużo lepiej radzi sobie na podejściach, ja natomiast mam przewagę na zbiegach. Uznałem, że należy ten fakt wykorzystać i starałem się kierować biegiem tak aby Bogdan prowadził pod górę a ja w dół. Bogdana nie do końca taka taktyka przekonywała. Uważał, że powinniśmy na zbiegach trochę się oszczędzać aby nie opaść z sił. Może miał rację a może nie, ja jednak uważam, że należy wykorzystywać swoje atuty i modyfikować taktykę w zależności od aktualnej sytuacji.
W dalszej części biegu, chwilami robiło się dość ciepło a dosłownie za moment kompletnie zimno co nie było to zbytnio komfortowe. Trasa w dalszym ciągu podobnie jak przed przełęczą prowadziła przez las, czasem mocno w górę a czasem fajnie w dół. Tak udało się nam dostać do Cisnej. Po przebiegnięciu przez znaczną część miasta pośród wiwatujących i wspaniale dopingujących kibiców dotarliśmy do punktu kontrolnego na 33 kilometrze z czasem 4:52, czyli prawie półtorej godziny przed limitem.



To nas trochę wprowadziło w zbyt luźną atmosferę. Konsekwencją tego był prawie półgodziny pobyt poświęcony na niezorganizowane i bezładne napełnienie bukłaków i zmianę części garderoby. Oczywiście dało nam to również wytchnienie.  Nie wiem jednak czy dobrze przerwa wpłynęła na mnie, bo powrót do biegu nie był zbyt łatwy.


Tak czy inaczej przyszło nam się zmierzyć z bardzo długim podbiegiem na Jasło. Różnica wzniesień na tym odcinku to ok. 600 metrów. Znałem tą trasę z Maratonu Bieszczadzkiego, z tą różnicą, że w odwrotnym kierunku. Po dotarciu na Jasło ogarnęła mnie pewnego rodzaju euforia. Po pierwsze udało się dotrzeć, po drugie widoki były przepiękne. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić małej sesji zdjęciowej, która oczywiście nie oddaje scenerii jaka była na żywo.


Żeby nie było tak wesoło to pojawił się pierwszy poważny problem. Bogdan zaczął odczuwać ból w okolicach kolana podczas zbiegów. Tak więc moja taktyka trochę musiała się zmienić. Po zbiegach musiałem czekać, a na podejściach nie nadążałem. Tak czy inaczej kontynuowaliśmy bieg w kierunku punktu w mieście Smerek. To był dla mnie najlepszy odcinek, bo w dużej części w dół. Dla Bogdana jednak stanowił spory problem i ból kolana się pogłębiał. Po pewnym czasie zaczęło dokuczać również na płaskim i pod górę. Po długim odcinku mocno w dół dotarliśmy do drogi asfaltowej którą po około 7 km mieliśmy dotrzeć do punktu. Tam dogoniliśmy naszych znajomych co okazało się w pewnym stopniu zbawienne. Bogdan dostał proszki przeciwbólowe które bardzo mu pomogły. Dzięki temu kontynuacja biegu była dużo łatwiejsza i napawała dobrą perspektywą.



Do przpaku na 56 kilometrze dotarliśmy z czasem 9:05. Czyli w dalszym ciągu mieliśmy w rezerwie półtorej godziny. Tu oczywiście również zbyt długo zabawiliśmy posilając się bułkami z dżemem i pomidorową. Po ponad 20 minutach ruszyliśmy na morderczy podbieg pod Smerek na Połoninie Wetlińskiej. Różnica wysokości ponad 600 metrów. Ten odcinek dał nam się bardzo mocno we znaki, chyba Bogdanowi bardziej niż mi. Po dotarciu na Połoninę byliśmy kompletnie wyczerpani. Ja jednak odzyskałem szybko siły i biegło mi się całkiem dobrze. Bogdan mocno cierpiał i walczył o przetrwanie.


Jak by tego było mało okazało się, że miał niedokręcony korek w bukłaku i wylała mu się cała woda. Ja również racjonowałem swoją bo na tym odcinku prawie wszystko zdążyłem już wypić. Tak przemierzając Połoniny zbliżaliśmy się konsekwentnie do Chatki Puchatka za którą czekał nas zbieg w kierunku punktu w Berehach na 69 kilometrze.


W międzyczasie nastąpiła ogromnie miła chwila. Spotkanie z moją córką Asią idącą z Michałem w przeciwnym kierunku do naszego biegu. Oboje byli ubrani w specjalnie dla nas przygotowane koszulki.


Dało mi to ogromnego pałera do dalszego biegu. Nie mogliśmy jednak zbyt długo cieszyć się ze spotkania, bo czas nieubłaganie uciekał. Do Berehów dotarliśmy z czasem 12:45, czyli już tylko z 45 minutami rezerwy do limitu. W punkcie spędziliśmy tylko 6 minut i ruszyliśmy podbiegiem na Połoninę Caryńską. To kolejne 500 metrów przewyższenia. Na początku brnąłem do przodu powoli ale bez większych problemów. Jednakże z każdą chwilą było ze mną coraz gorzej. Bogdan radził sobie doskonale a ja słabłem z każdą chwilą. Musiałem odpoczywać coraz częściej a krok stawał się coraz krótszy i cięższy. Jednakże to co stało się po wyjściu z lasu na otwartą przestrzeń przekroczyło wszelki oczekiwania. Potworny upał i palące słońce i kompletnie wyczerpany organizm.


Musiałem odpoczywać dosłownie co parę metrów. W pewnym momencie zaczęło mi się kręcić w głowie i byłem bliski utraty przytomności. Taki stan powtórzył się kilka razy.


Bogdan powoli zaczął wątpić w to czy w ogóle ukończymy bieg i zagrzewał mnie do dalszej walki. Ja byłem przekonany, że po dotarciu na grań wszystko wróci do normy i specjalnie się nie martwiłem. Nie zmienia to faktu, że na tym odcinku przeżyłem straszny koszmar. Zgodnie z moimi przypuszczeniami po dotarciu na górę ruszyłem mocno z buta do przodu. Cały trud sprzed kilku chwil uleciał w niepamięć. Nastój również mocno się poprawił. Bogdan już nie wątpił w nasz ostateczny sukces. Został nam ostatni odcinek do dołu gdzie ja znowu mocno biegłem. Tu jednak Bogdanowi powrócił ból kolana i nie było sensu zbytnio tego forsować. Tak też dotarliśmy do mety w Ustrzykach Górnych na 78 kilometrze z czasem 15:17:07, czyli zgodnie z założeniami.


Tam czekał już na nas browarek i wszelki trud zniknął i po zmęczeniu nie było prawie znaku.