wtorek, 16 grudnia 2014

II Maraton Bieszczadzki

12 października 2014.

Jak już wspominałem, od jakiegoś czasu koncentruję się głównie na biegach górskich. Oczywiście łatwo to powiedzieć, jednakże z realizacją jest dużo trudniej. Podstawową przyczyną jest odległość jaka dzieli Warszawę od któregokolwiek regionu górskiego. Ja jednak nie daję łatwo za wygraną i w miarę możliwości wynajduję ciekawe imprezy biegowe i staram się rozwijać w tym kierunku.
Tym razem padło na Maraton Bieszczadzki organizowany przez OTK Rzeźnik. Zdecydowałem się na udział w tej imprezie z kliku powodów. Po pierwsze kocham Bieszczady, po drugie do tej pory nie udało mi się zapisać na Bieg Rzeźnika więc potraktowałem ten start jako namiastkę tamtej imprezy i na koniec udział w biegu zadeklarował również mój kolega Czarek co mnie trochę dodatkowo zmobilizowało.
Jak zwykle wykorzystałem fakt wyjazdu w góry i zabrałem ze sobą mojego najwierniejszego kibica czyli żonę. Zapewniliśmy sobie pobyt w miejscu gdzie już raz byliśmy i byliśmy bardzo zadowoleni. Ale tyle tego wstępu i czas nawiązać do samej imprezy.
Ostatnie poprawki.


Ekipa gotowa do biegu.


Trasa przekrojowa i urozmaicona.


Na starcie stanęliśmy z kolegą i jego znajomym w doskonałych nastrojach pomimo ogromnej obawy, że nie uda nam się spełnić rygorystycznych limitów czasowych określonych przez organizatora.
W końcu wyczekiwany wystrzał z dwururki i ruszyliśmy. Od razu rozdzieliliśmy się z Czarkiem który został lekko z tyłu i pobiegłem razem z jego znajomym Marcinem. Biegliśmy kilka kilometrów razem bardzo mocnym tempem. Czułem się doskonale i mając cały czas na uwadze limit czasowy napierałem mocno do przodu.


W pewnym jednak momencie podjąłem decyzję o zwolnieniu aby nie opaść zbyt szybko z sił i Marcin po chwili zniknął z zasięgu mojego wzroku. Nie przejmowałem się tym czując, że biegnę mocno i moje samopoczucie cały czas było wyśmienite. Sytuacja jednak w pewnym momencie uległa delikatnie zmianie. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu Czarek podbiegł do mnie, powiedział cześć i z „gracją” i świeżością pobiegł do przodu zostawiając mnie z tyłu. Był to dla mnie mały cios psychiczny. Nie dlatego, że Czarek mnie wyprzedził ponieważ biega bardzo dobrze, ale dla tego, że zacząłem mieć wątpliwości co do mojej dyspozycji na dalszą część trasy. Jednakże nie rozmyślając nad tym za bardzo biegłem mocno na płaskim i z góry i maszerowałem przy użyciu kijków pod górę zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Na punktach łapałem oddech i kilka łyków izotonika.


Tak więc napierałem cały czas do przodu wyprzedzając pojedyncze osoby i dając się wyprzedzać przez inne, bądź te same w innej części trasy. Nie mogłem oczywiście oprzeć się otaczającej mnie przyrodzie i co jakiś czas przystawałem aby podziwiać widoki i również aby utrwalić je na zdjęciach. 


Niezbyt to profesjonalne, ale to nieodzowna część biegów górskich.





W tak niemal sielskiej atmosferze kontynuowałem bieg i ku mojemu zaskoczeniu, w pewnym momencie na punkcie żywieniowym spotkałem Czarka. Samopoczucie miałem dobre ale ten fakt zdopingował mnie dodatkowo. Nie zmienia to faktu, że Czarek znowu mnie wyprzedził. Miałem jednak świadomość, że biegniemy w niedużych odstępach i podobnym tempem. Wyobrażałem sobie, że Marcin jest pewnie już wiele kilometrów przed nami.
Za punktem żywieniowym był kilkukilometrowy odcinek po asfalcie i szutrze wzdłuż lokalnej kolei wąskotorowej. Niesamowite wrażenie zrobiło gdy nagle pojawił się pociąg pełny turystów i biegliśmy podobnym tempem co oni jechali. W tym też czasie zagłębiłem się w konwersację z jedną z biegaczek i miło przemierzaliśmy kolejne odcinki trasy.


Widoki oczywiście nie dawały mi spokoju i nie mogłem się oprzeć aby je utrwalić.


Nagle okazało się, że opuszczamy asfalt i skręcamy w las. Był to 30 km i bieg dawał się już mocno we znaki. Ku mojemu przerażeniu przed oczami pojawił się podbieg tak stromy, że sprawiał wrażenie pionowego.

Jak już się na nim pojawiłem moje przerażenie osiągnęło punkt krytyczny.


Jak widać inni uczestnicy również nie tryskali humorem :)


Był to odcinek gdzie do tej pory nie było szlaku turystycznego (wcale się nie dziwię) i wyglądało na to, że ciągnie się kilkaset metrów. Jednakże jak to zwykle bywa prawda była koszmarna. Po dotarciu do szczytu widnokręgu okazało się, że podbieg się nie kończy tylko zakręca i wspinaczkę należało kontynuować. Cały ten odcinek przebyłem tak wolno i różnica wysokości była tak znacząca, że mój komputer biegowy nie odnotował żadnego ruchu prze odcinek jednego kilometra.
Należy w tym miejscu wspomnieć również o turystach. Było ich bardzo mało, jednakże jak już się pojawili dopingowali wspaniale i podnosili bardzo na duchu i poprawiali moje morale. Po tej straszliwej wspinaczce nastąpił okres w miarę przyjemnych niezbyt wymagających nierówności. 


Coraz bardziej zbliżałem się do punktu kontrolnego z limitem czasu i coraz bardziej miałem obawy czy zdążę. Dlatego też jak tylko była taka możliwość dawałem z siebie wszystko i biegłem na maxa. W pewnym momencie ku mojemu wielkiemu zdziwieniu dogoniłem Czarka i swobodnie go wyprzedziłem. Po krótkiej wymianie motywacyjnych zdań ruszyłem mocno cały czas walcząc o każdą jedną sekundę. Dotarłem do ostrego zbiegu i kontynuowałem moją walkę z czasem. Wreszcie wybiegłem z lasu i pojawił się potok z rozkosznie przyjemną zimną wodą. Spędziłem tam na chłodzeniu ciała dobrych kilkadziesiąt sekund. Kontynuując bieg zaraz po kilkuset metrach dotarłem do punktu kontrolnego z ok. 10 minutową rezerwą czasu. Później okazało się, że zmieniono limity i tak naprawdę byłem 40 minut przed czasem.
Mając pomiar czasu za sobą całkowicie się odprężyłem. Wiedziałem bowiem, że na pewno bieg ukończę. Nawet gdybym miał nie zmieścić się w całkowitym limicie to i tak byłem zdecydowany biec do mety. Ponadto wydawało mi się, że najgorsze już za mną i będzie tylko łatwiej. Jednakże znowu zaskoczenie. Wcale łatwiej nie było. Po kolejnym punkcie żywieniowym gdzie uzupełniłem picie na rasie pojawiło się mocne i dość długie podejście.


Dało mi się mocno we znaki i pierwszy raz odczułem, że słabnę. Nie było to dramatyczne osłabnięcie, ale dające się odczuć. Dalej trochę równiejszego terenu i kolejna sesja zdjęciowa. Znowu zacząłem wyprzedzać pojedyncze osoby co poprawiło trochę moje morale i pozwalało odzyskać siły. Wiedziałem już, że nie zdążę w limicie czasu, ale coraz to kolejne osoby powtarzały o jego wydłużeniu. W dalszym ciągu trzymałem się wersji, że nawet jak nie zdążę, to i tak nikt z trasy mnie nie zdejmie i do mety dotrę. Na tym odcinku pojawiło się również więcej turystów którzy jak i poprzednio bardzo mocno dopingowali. Jedna grupa częstowała mnie nawet grzanym winem którego aromat roznosił się na dużej przestrzeni.


Kontynuowałem bieg i moje samopoczucie było doskonałe. Tym bardziej, że było ostro w dół i mogłem biec bardzo szybko.


Na tym też odcinku kolejna miła niespodzianka. Okazało się, że dogoniłem i wyprzedziłem Marcina który tak dawno zostawił mnie z tyłu. Na około 2 km przed metą dopadł mnie jednak straszliwy kryzys. Nie tyle był to wynik zmęczenia, co bardzo mocno pogarszająca się jakość trasy. Przez cały ten czas było ogromne błoto niemalże ściągające buty z nóg. Dodatkowo wydawało mi się, że już powinien być koniec trasy i moja psychika również się odbiła na mojej formie biegowej.
Nagle w zasięgu wzroku pojawił się mostek kolejowy na który wiedziałem, że muszę się wdrapać i dalej kilkaset metrów do mety. Wzdłuż torów i polana z metą i nieprawdopodobne owacje kibiców. Czułem się jak bym był zwycięzcą biegu. Ludzie „szaleli” a ja biegłem ile ambicji w sercu bo o sile w noga nie było już mowy. Przed samą metą żona i fotka utrwalająca tą morderczą walkę.



Na mecie medal i piwko. Wszystkie bóle i zmęczenie błyskawicznie zniknęło. Wspaniały bieg i mam nadzieję zapowiedź zmagań w Biegu Rzeźnika w przyszłym roku.

czwartek, 9 października 2014

Biegnij Warszawo

5 października 2014.

Pierwszy raz wziąłem udział w tej imprezie. 10 kilometrów w towarzystwie kilkunastu tysięcy amatorów biegania. To generalnie nie moje klimaty, bo zbyt masowo i za krótki dystans, ale tym razem było inaczej. Po raz pierwszy wystartowałem w oficjalnej imprezie z moją młodszą córką. Miała biec również starsza, ale problemy z kolanem wyłączyły ją z możliwości wspólnego startu i wspaniałej rodzinnej zabawy.
Do biegu podszedłem zupełnie na luzie z założeniem, że będę biegł tempem córki i ewentualnie w delikatny sposób podkręcając tempo ale tak aby nie spowodować zbytniego obciążenia i aby nie zniechęcić jej przed kolejnymi wspólnymi startami.
Dodatkowo, ostatnio mało trenowałem, a w następną niedzielę biegnę ultra w Bieszczadach, więc ten bieg był doskonałą możliwością spokojnego pobiegania.
Oczywiście, nie obyło się również bez demonstracji przynależności klubowej :)

Legia zawsze i wszędzie (L)

Dzięki temu, że była wspaniała pogoda, mnóstwo kibiców i rewelacyjna atmosfera, bieg przebiegał w doskonałym humorze (na pewno ja, córka trochę stękała) i czerpałem przyjemność z każdego kolejnego kilometra, a nawet z każdym kolejnym krokiem.

Latamy

Do mety dotarliśmy z dokładnie tym samym czasem 1:14:36. Wiem jak to wygląda, ale wynik nie miał tu żadnego znaczenia. Całą trasę pokonaliśmy razem i tak też dotarliśmy do mety. 

Zwycięzcy

Ponadto, córka zastrzegała, że planuje część trasy pokonać marszem, a ostatecznie biegła od startu do samej mety.

11 listopada biegniemy znowu razem w Biegu Niepodległości. Mam nadzieję, że znowu będzie tak fajnie.

wtorek, 7 października 2014

36. PZU Maraton Warszawski

28 września 2014.

Jak zwykle z utęsknieniem oczekiwany bieg. Zawsze byłem do niego dobrze przygotowany, ale tym razem było zupełnie inaczej.
Przed startem, w sumie przez trzy tygodnie byłem na różnych wyjazdach zagranicznych, gdzie tak naprawdę każdego dnia wieczór kończył się podobnie, czyli IMPREZA.
Tak więc z marszu, wróciłem w nocy z piątku na sobotę a w niedzielę bieg. Jak by to klasyk z Kilera powiedział, „nawet rąk nie umyłem”.
Tak czy inaczej, przygotowany czy nie lecieć trzeba.


W związku z powyższym, nie nastawiałem się na żaden konkretny wynik. Za dwa tygodnie Ultra Maraton Bieszczadzki, więc ten bieg potraktowałem treningowo i czas w granicach 5 godzin w pełnie mnie satysfakcjonował.
Ruszyłem spokojnie. Tempo na poziomie 6:30. Zupełnie zrelaksowany delektowałem się przemierzanymi kilometrami i podziwianiem mojej Warszawy. Gdzieś na 5-7 kilometrze wypadł mi z paska żel energetyczny co mnie trochę zdenerwowało i zaniepokoiło. Jednakże bez wielkiej spiny przeorganizowałem sobie częstotliwość ich przyjmowania i pobiegłem dalej. Sytuacja trochę się zmieniła, gdy na ok. 10-12 kilometrze zgubiłem kolejny. Tym razem było to już mocno niepokojące więc postanowiłem zawrócić i go odnaleźć. Udało mi się to po kilkuset metrach i wróciłem do dalszego biegu trzymając żele w ręku. Bieg w dalszym ciągu był miły i przyjemny. Do Ursynowa nic szczególnego się nie działo.

(L)

Jedynym wyjątkiem był mój „dobry uczynek”. Na ulicy zdaje się arbuzowej, gdzie wiedziałem, że jak co roku jest trudny odcinek ostro w górę, zaplanowałem sobie lekki odpoczynek i przejście w marsz. Jednakże sytuacja wyglądał inaczej. Jeden ze startujących na wózku inwalidzkim zupełnie utknął nie mogąc dalej się poruszać, tym bardziej, że nie dość ostrego wzniesienia to były jeszcze ograniczniki prędkości, co dla biegacza nie stanowi problemu ale dla wózka już owszem. Pomogłem dojechać na wzniesienie i pobiegłem dalej dodatkowo podbudowany tą sytuacją.

Od jakiegoś już czasu miałem problemy z bólem czworogłowych ud i łydek. Coś pomiędzy bólem zmęczeniowym a skurczami. Dodatkowo nikt z obsługi medycznej nie miał już zmrażacza w sprayu. Z takimi to problemami dotarłem gdzieś do 30 kilometra gdzie miałem już regularny kryzys. Trochę mnie podbudował widok mojej żony która nic nie mówią pojawiła się na trasie i jechała tramwajem od przystanku do przystanku kibicując mi. Pomimo kryzysu i potwornego bólu mięśni biegłem dalej w dość dobrym humorze i mimo wszystko z niezłym samopoczuciem.


Po 40 kilometrze robiłem już bokami. Widząc wzniesienie na Moście Poniatowskiego, postanowiłem sobie, że jak do niego dobiegnę to przejdę w marsz aby zostawić resztki sił na „finisz”. Gdy już tam dobiegałem, okazało się, że moja żona znowu się pojawiła i mocno mnie dopingowała. Oczywiście nie było już mowy o marszu i kontynuowałem bieg. Jakoś przebrnąłem Wisłę i dotarłem do upragnionego zbiegu na Wał Miedzeszyński.


Tam dałem ostro ognia, tym bardziej, że przeszło mi przez myśl, że zmieszczę się w 5 godzinach. Finiszowałem do samej mety.


Ostatecznie dotarłem z czasem 5:02:55.


Pomimo tak słabego wyniku, z mojego startu jestem zadowolony.


Mam nadzieję, że ten trening choć trochę wspomoże mnie podczas Ultra w Bieszczadach.

BMW Półmaraton Praski

31 sierpnia 2014

Pierwsza edycja tej imprezy. Cała trasa została poprowadzona po praskiej stronie Wisły. Trasa bardzo prosta Wałem Miedzeszyńskim prosto i mniej więcej w połowie nawrót i bieg do mety. Trasa w zasadzie płaska więc dobra do bicia rekordów i tak też nastawiłem się do biegu.


Wystartowałem dość mocno aby zejść poniżej 2 godzin. Wszystko wyglądało dobrze i byłem pełen optymizmu.

(L)

Jednakże gdzieś w połowie dystansu zacząłem odczuwać silne zmęczenie, co na ok. 17 kilometrze przemieniło się w totalną walkę o przetrwanie i ukończenie biegu.


Całkowicie uciekły ze mnie wszystkie siły i o rekordzie nie było mowy. Do mety dobiegłem z czasem 02:14:23 – koszmar.


Powieliłem te same błędy co za każdym razem gdy planuję zejść poniżej 2 godzin. Zacząłem zbyt mocno i sił zabrakło.

Po biegu byłem na siebie bardzo wściekły. Start zaliczony ale nic więcej dodać się nie da.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Maraton Karkonoski

2 sierpnia 2014


Do Szklarskiej Poręby przyjechałem na dwa dni przed startem. Organizator postanowił wprowadzić limit czasowy na pierwszym i do tego bardzo trudnym odcinku, czyli na grani na końcu podbiegu. Limit wynosił 1:20:00 i bardzo mnie niepokoiło, że nie zdążę. Dlatego też, ledwo się zameldowałem i zaraz wyruszyłem na przebieżkę aby skontrolować czy jestem w stanie zmieścić się w limicie czasowym. Pod nartostradę Puchatek do pośredniej stacji kolejki dotarłem w czasie 11 minut i byłem już mocno zmęczony. Kolejne punkty jakie zmierzyłem to 41 minut przy charakterystycznych skałach, 46 minut przy schronisku Pod Łabskim Szczytem i w punkcie kontrolnym na dwie minuty przed limitem czasowym. Biegłem dość mocno ale z rezerwą, co pozwoliło mi na komfort psychiczny, że w dniu biegu wszystko powinno się udać. Na dół zbiegłem stanowczo ale bez nadmiernego forsowania się.
Następnego dnie razem z żoną wybraliśmy się na całodniową wycieczkę górską co w połączeniu z bieganiem z dnia wczorajszego dało niezłe zakwasy.
Na starcie stanąłem trochę zmęczony i zastanawiałem się, czy te bieganie i wycieczka były dobrym pomysłem. Jednakże fakt, że zdążyłem w limicie czasowym dawał mi wielki komfort psychiczny dzięki czemu w rezultacie byłem zadowolony z takiej „taktyki”.
Wystartowaliśmy. Od razu wszystko mocno się rozciągnęło.


Ja bez podpalania się odcinek Puchatka pokonałem w dokładnie tym samym czasie co 2 dni wcześniej. Trochę mnie to zaniepokoiło ale brnąłem dalej.

(L)
Przy skałach i przy schronisku miałem już 4 minuty rezerwy, a w punkcie kontrolnym byłem 1:13:00, czyli siedem minut przed czasem.
Po wbiegnięciu na grań ogarnęła mnie euforia. Biegło mi się wspaniale, do tego stopnia, że w Śnieżnych Kotłach zrobiłem nawet kilka zdjęć.


Dalej biegłem dość mocno, ale trasa była ciężka i często, szczególnie po kamieniach musiałem przechodzić w marsz. Mniej więcej w tym miejscu była grupka kibiców którzy przy pomocy gwizdków i okrzyków zagrzewali biegaczy do walki. Dla mnie takie momenty są bardzo ważne i budujące.
Wielokrotnie przemierzałem Karkonosze ale nigdy od strony Szrenicy. Tak czy inaczej wydawało mi się, że dotarłem już do końcowego podejścia na Śnieżkę. Jakim było moje zaskoczenie gdy w pewnym momencie, ujrzałem szczyt niemalże na krańcu widnokręgu.


Okazało się, że mam do Śnieżki jeszcze nieprawdopodobnie długi odcinek trasy. Trochę przestraszony ale nie zrażony napierałem do przodu. Tak przeplatając bieg z marszem dotarłem na Śnieżkę.


Znowu jak gdyby nigdy nic urządziłem małą sesję zdjęciową J.


W punkcie kontrolnym na szczycie odnotowałem czas 4:02:07. Z jakiegoś powodu wbiłem sobie do głowy, że to bardzo dobry czas bo teraz będzie już tylko z górki. Oczywiście to nie prawda, ponieważ czekały mnie jeszcze bardzo mocne podbiegi w drodze powrotnej, co doskonale ilustruje profil trasy.


Wtedy jednak byłem przekonany, że skoro pierwszą część trasy pokonałem w 4 godziny, to droga powrotna zajmie mi miej.
Oczywiście szybko się zorientowałem, że moja ocena sytuacji była błędna. Zacząłem powoli obawiać się o mój wynik, a dokładniej czy zmieszczę się w limicie 8 godzin. Do Śnieżnych Kotłów dotarłem z czasem 7:10:00 i jak by tego było mało zabrakło mi w bukłaku wody, a od kilku godzin słońce operowało bardzo mocno. Przed samym zbiegiem z grani stali GOPR-owcy i jeden z nich użyczył mi łyka swojej wody za co składam mu wielkie dzięki.
Ze względu na to, że do limitu zostało tylko 50 minut cały zbieg musiałem wykonać bardzo mocno. Jakby było mało urozmaiceń w trakcie biegu, w tym momencie rozpętała się burza. Z jednej strony było przyjemniej dla ciała, z drugiej kamienie mokre powodowały ryzyko upadku a odcinek do schroniska Pod Łabskim Szczytem jest bardzo wymagający. Udało się jednak przebyć go bez żadnych komplikacji. Dalej mocny zbieg ale już po drodze pokrytej ziemią bez kamieni. Stromo do tego stopnia, że należało wyhamowywać aby nie „zaliczyć gleby”. W końcu dotarłem do nartostrady Puchatek i kontynuowałem szybki zbieg w kierunku mety.


Tam wiwaty żony i widzów co dało jeszcze ostatniego „kopa” aby wykrzesać resztki sił. Na mecie zameldowałem się z czasem 7:49:42 bardzo szczęśliwy.

Bieg i cała impreza bardzo mi się podobały. Brakowało mi tylko dopingu na trasie, co było trochę dla mnie zaskoczeniem, ponieważ było mnóstwo turystów. Jednakże bardzo często miałem wrażenie, że jesteśmy dla nich tylko przeszkodą. Dziękuję jednak bardzo tym, którzy dopingowali i krzepili dobrym motywującym słowem lub okrzykiem.

poniedziałek, 28 lipca 2014

24. Bieg Powstania Warszawskiego

26 lipca 2014


To już czwarta edycja z rzędu w której wziąłem udział. Nie był to dla mnie bieg aby uzyskać nie wiadomo jaki czas, tym bardziej, że czuję się nie do końca w pełni formy po Ultra z przed trzech tygodni. Chodziło tylko o uczestnictwo i w pewnym sensie był to ostatni trening przed Maratonem Karkonoskim w którym biegnę za tydzień.
W poprzednich latach co roku startowało coraz więcej osób, ale tym razem w obu biegach (5 i 10 km) zarejestrowało się rekordowo ok. 10 000 biegaczy.
Bieg Powstania Warszawskiego odbywa się zawsze wieczorem. Co roku było bardzo gorąco i parno. Tym razem było podobnie, z tą niewielką różnicą, że wiał przyjemny orzeźwiający wiatr.
Na starcie spotkałem się z Kolegą biegaczem z którym czasami razem biegamy w różnych imprezach. On bez wątpienia pomógł mi również w ukończeniu biegu na 103 kilometry w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Wystartowaliśmy razem w dość mocnym jak dla mnie tempie. Zanim zdążyliśmy dobiec do Krakowskiego Przedmieścia ze wspólnego biegu pozostał tylko widok oddalających się jego pleców. Oczywiście nie było to dla mnie żadnym problemem. Mało tego, może dobrze się stało bo odrobinę zwolniłem dostosowując tempo do moich aktualnych możliwości.
Jednakże, nawet moje tempo nie było najgorsze i cały czas musiałem wyprzedzać biegaczy wolniejszych ode mnie. W tak sielskich warunkach dotarłem do ulicy Karowej gdzie jest dość znaczący spadek i można pobiec trochę szybciej. Trzeba tam bardzo uważać na nawierzchnię która jest w większości wykonana z kocich łbów. Nie było to jednak problemem i udało się odrobić kilka sekund.
Zaraz na prostej tuż przed samą Wisłostradą organizator zadbał o biegaczy i ustawił kurtynę wodną. Nie sposób opisać przyjemności kiedy na już nieźle zmordowane i przegrzane ciało polała się ożywcza mżawka.
Dalej prosto aż do samej Sanguszki. Tam jeszcze przed zakrętem kolejna kurtyna wodna i kolejny moment ochłody. Chwilę wcześniej delikatnie zwolniłem aby móc bez większych przeszkód pokonać podbieg który ciągnie się przez kilkaset metrów aż do ulicy Konwiktorskiej. Tam meta dla krótszego dystansu i półmetek dla nas wraz z punktem z wodą. Ze względu na dużą ilość zawodników ciężko było dostać się do wolontariuszy aby się napić. Udało się jednak i bieg mogłem kontynuować.
Jednakże już od jakiegoś czasu nie było łatwo, miło i przyjemnie. Bardzo mocno odczuwałem zmęczenie i jak to ze mną bywa, delikatny kryzys mentalny (mam takie odczucia bardzo często ale jeszcze nigdy nie zszedłem z trasy przed jej ukończeniem). Zacząłem powoli wyszukiwać wymówek aby bieg przerwać. Całe szczęście, że to się jednak nie stało. W dalszym ciągu biegłem w miarę równym tempem mocno przyśpieszając na kolejnym zbiegu ulicą Karową.
Po dotarciu do Sanguszki podbieg już nie był formalnością tylko wyzwaniem. Dużo straciłem tam czasu ale brnąłem dalej. Ku mojemu zaskoczeniu, na tym i wcześniejszym odcinku drogi widziałem w kilku miejscach pogotowie ratunkowe udzielające pomocy biegaczom. Widocznie, pomimo lekkiego wiatru niektórzy nie wytrzymali tej temperatury i zasłabli.
Zawsze na ostatniej prostej przed metą staram się choćby delikatnie zaakcentować finiszując. Tym razem nie miało to miejsca. Przez linię mety przebiegłem zadowolony, że się nie poddałem, ale i kompletnie wycieńczony.

Ostatecznie udało się ukończyć trasę z czasem 56:11. Wynik bardzo mnie satysfakcjonuje i wcześniej raczej się spodziewałem gorszego czasu.

środa, 9 lipca 2014

Transjura

5 - 6 lipca 2014.

WOW. Stało się. Pierwszy bieg na ultra dystansie zaliczony.
103 kilometry przez Jurę Karkowsko-Częstochowską, z Wolbromia do Częstochowy.


Suma podejść +1820 m, suma zejść -1970 m. 2 punkty Qualifying Race.


Limit 24 godziny – cel ukończyć.
Od początku do samego końca przemierzałem trasę razem z kolegą.
Wystartowaliśmy w sobotę o 7 rano w Wolbromiu w 34 osoby. Na początku krzaki i trochę lasu, następnie regularny las. Biegłem spokojnie nie wiedząc czego się spodziewać. Po 17 kilometrach w okolicach wsi Smoleń  pierwszy punkt kontrolny z czasem 2:17. Zaczęły trochę dokuczać mi otarcia na stopach. Po drobnej kosmetyce i lekkim posileniu ruszyliśmy dalej. Już wtedy wiedziałem, że zabrałem złe buty biegowe. Ktoś wcześniej mi doradził, że będzie wiele odcinków asfaltowych i lepiej sprawdzą się buty do biegania po mieście i w takich biegłem. Okazało się, że trasa w jednych miejscach jest bardzo piaszczysta a w innych kamienista. Przy cienkich i miękkich podeszwach powodowało to straszne obciążenie dla spodów stóp.
Posmarowanie stóp Sudocremem zdziałało cuda i dalszy bieg nie stanowił wielkiego obciążenia. Pojawiły się jednak inne kłopoty. Trasa radykalnie zmieniła charakter.


Biegliśmy przez wsie i pola co powodowało, że z nieba lał się żar a nie było nawet chwili cienia dającego wytchnienie. Temperatura jeszcze przed południem osiągnęła blisko 30 stopni. Zacząłem gwałtownie słabnąć co było prawdopodobnie spowodowane odwodnieniem organizmu. Starałem się pić non stop małe ilości wody, ale prawdopodobnie nie była to wystarczająca ilość w taki upał. Zaczęła mnie boleć głowa i przestałem kompletnie się pocić.
W Ogrodzieńcu pod pięknym zamkiem udało mi się kupić izotonik co pozwoliło mi na odzyskanie formy. Kolejny punkt w Żerkowicach na 35 kilometrze z czasem 5:32. Po lekkim posileniu i nawodnieniu ruszyliśmy dalej.


Dalszy bieg wyglądał bardzo podobnie. Sceneria zmieniała się non stop ale podłoże jak było wymagające tak też zostało. Na każdym kolejnym punkcie kontrolnym musiałem ratować moje stopy kremem i zmianą skarpet co dawało coraz mniejszy efekt. Dodatkowo w pewnym momencie wpadłem jedną nogą do strumienia co również nie pomogło. Kolejne punkty kontrolne miały miejsce w:
Wielka Góra – 56 kilometr czas 10:00
Ostrężnik – 68 kilometr czas 12:27.
Zbliżał się wieczór i bieg stawał się coraz bardziej przyjemny. Temperatura nie dokuczała i można było trochę odsapnąć pod tym względem. W pewnym momencie zaczęło być zupełnie ciemno i przyszedł czas na włączenie czołówki. Wcześniej nawigowanie z mapą nie było komfortowe, ale w nocy to już zupełny dramat. Trasę wyznaczały malutkie odblaskowe wstążki. Jednakże, nie licząc drobnych korekt udało się nie zgubić. Do punktu Przemiłowice na 82 kilometrze dotarliśmy o godzinie 22:52. Moje stopy były już w tragicznej sytuacji. Na punkcie kontrolnym okazało się, że nie byłem odosobniony w tych dolegliwościach. Byli tacy którzy rezygnowali z kontynuowania biegu z tego powodu. Inni wypadali ze względu na kontuzje stawów lub po prostu z braku sił do kontynuowania trasy. Przez pewien czas przemierzaliśmy dystans z trzema innymi uczestnikami co dało trochę komfortu psychicznego jak również udało się nadrobić kilka lub kilkanaście minut. Kolejny punkt w Kamiennych Dołach na 92 kilometrze osiągnęliśmy z czasem 18:25.
Napotkani biegacze uciekli nam dość szybko i musieliśmy kontynuować trasę sami. Gdzieś w tym mniej więcej czasie spotkaliśmy uczestnika biegnącego na dystansie 170 km. Był zupełnie wyczerpany i obolały. Użyczyłem mu Voltarenu do posmarowania mięśni i ruszyliśmy dalej.
Do Osony na 98 kilometrze dotarliśmy o godzinie 3:03 i zaczynało powoli świtać. W tym czasie również się trochę ochłodziło i musieliśmy się trochę cieplej ubrać. Od tego momentu trasa dłużyła się koszmarnie a nasze tempo było zatrważająco niskie.
W końcu dotarliśmy do Częstochowy. Wyszliśmy z lasu i poruszaliśmy się ulicą na wprost w kierunku mety. Myślałem, że to już koniec dramatu ale oczywiście okazało się inaczej. W pewnym momencie znowu trasa skręciła powodując konieczność poruszania się jakby dookoła.
Wreszcie w zasięgu wzroku upragniona meta. 103,81 km pokonałem w 22:03:22. Wystartowałem o 7 rano w sobotę w Wolbromiu a na metę dotarłem o 5 rano w niedzielę po prawie dobie biegu na dwie godziny przed limitem czasu. Z 34 osób które wystartowały do końca trasy dotrwało 21.

Jestem szczęśliwy i gotowy do kolejnych ULTRA.