wtorek, 7 października 2014

36. PZU Maraton Warszawski

28 września 2014.

Jak zwykle z utęsknieniem oczekiwany bieg. Zawsze byłem do niego dobrze przygotowany, ale tym razem było zupełnie inaczej.
Przed startem, w sumie przez trzy tygodnie byłem na różnych wyjazdach zagranicznych, gdzie tak naprawdę każdego dnia wieczór kończył się podobnie, czyli IMPREZA.
Tak więc z marszu, wróciłem w nocy z piątku na sobotę a w niedzielę bieg. Jak by to klasyk z Kilera powiedział, „nawet rąk nie umyłem”.
Tak czy inaczej, przygotowany czy nie lecieć trzeba.


W związku z powyższym, nie nastawiałem się na żaden konkretny wynik. Za dwa tygodnie Ultra Maraton Bieszczadzki, więc ten bieg potraktowałem treningowo i czas w granicach 5 godzin w pełnie mnie satysfakcjonował.
Ruszyłem spokojnie. Tempo na poziomie 6:30. Zupełnie zrelaksowany delektowałem się przemierzanymi kilometrami i podziwianiem mojej Warszawy. Gdzieś na 5-7 kilometrze wypadł mi z paska żel energetyczny co mnie trochę zdenerwowało i zaniepokoiło. Jednakże bez wielkiej spiny przeorganizowałem sobie częstotliwość ich przyjmowania i pobiegłem dalej. Sytuacja trochę się zmieniła, gdy na ok. 10-12 kilometrze zgubiłem kolejny. Tym razem było to już mocno niepokojące więc postanowiłem zawrócić i go odnaleźć. Udało mi się to po kilkuset metrach i wróciłem do dalszego biegu trzymając żele w ręku. Bieg w dalszym ciągu był miły i przyjemny. Do Ursynowa nic szczególnego się nie działo.

(L)

Jedynym wyjątkiem był mój „dobry uczynek”. Na ulicy zdaje się arbuzowej, gdzie wiedziałem, że jak co roku jest trudny odcinek ostro w górę, zaplanowałem sobie lekki odpoczynek i przejście w marsz. Jednakże sytuacja wyglądał inaczej. Jeden ze startujących na wózku inwalidzkim zupełnie utknął nie mogąc dalej się poruszać, tym bardziej, że nie dość ostrego wzniesienia to były jeszcze ograniczniki prędkości, co dla biegacza nie stanowi problemu ale dla wózka już owszem. Pomogłem dojechać na wzniesienie i pobiegłem dalej dodatkowo podbudowany tą sytuacją.

Od jakiegoś już czasu miałem problemy z bólem czworogłowych ud i łydek. Coś pomiędzy bólem zmęczeniowym a skurczami. Dodatkowo nikt z obsługi medycznej nie miał już zmrażacza w sprayu. Z takimi to problemami dotarłem gdzieś do 30 kilometra gdzie miałem już regularny kryzys. Trochę mnie podbudował widok mojej żony która nic nie mówią pojawiła się na trasie i jechała tramwajem od przystanku do przystanku kibicując mi. Pomimo kryzysu i potwornego bólu mięśni biegłem dalej w dość dobrym humorze i mimo wszystko z niezłym samopoczuciem.


Po 40 kilometrze robiłem już bokami. Widząc wzniesienie na Moście Poniatowskiego, postanowiłem sobie, że jak do niego dobiegnę to przejdę w marsz aby zostawić resztki sił na „finisz”. Gdy już tam dobiegałem, okazało się, że moja żona znowu się pojawiła i mocno mnie dopingowała. Oczywiście nie było już mowy o marszu i kontynuowałem bieg. Jakoś przebrnąłem Wisłę i dotarłem do upragnionego zbiegu na Wał Miedzeszyński.


Tam dałem ostro ognia, tym bardziej, że przeszło mi przez myśl, że zmieszczę się w 5 godzinach. Finiszowałem do samej mety.


Ostatecznie dotarłem z czasem 5:02:55.


Pomimo tak słabego wyniku, z mojego startu jestem zadowolony.


Mam nadzieję, że ten trening choć trochę wspomoże mnie podczas Ultra w Bieszczadach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz