Już miesiąc od Super Maratony Gór
Stołowych którego z różnych powodów nie ukończyłem. Do Szklarskiej Poręby na
Maraton Karkonoski pojechałem z myślą sprawdzenia aktualnej formy i choć
częściowego zaleczenia rany powstałej po porażce z Pasterki.
Brałem już udział w tym biegu w
zeszłym roku, dzięki czemu miałem punkt odniesienia aktualnej formy do
zeszłorocznej. Po okresie regeneracji czułem się doskonale i liczyłem na dobry
występ. Nie wiedziałem czy organizm całkowicie doszedł już do siebie po SMGS.
Na starcie blisko 47 kilometrowego biegu stanąłem z żoną i
córką jako kibicami i z kolegą Czarkiem jako współuczestnikiem biegu. Odczekaliśmy
kilkanaście minut i doczekaliśmy się upragnionej komendy start. Początkowy podbieg
pod nartostradę Puchatek jest dość wymagający i lepiej nie forsować się od razu
w pierwszej części trasy. Zachowując taką taktykę dotarłem do skraju podbiegu w
dość słabym czasie co lekko mnie zaniepokoiło, tym bardziej, że dał się odczuć
ten kilkusetmetrowy podbieg. Dlatego też bez zbędnych ceregieli ale i bez nadmiernego podpalania ruszyłem dalej.
(L)
Do schroniska pod Łabskim Szczytem dotarłem z czasem
dającym pewność zmieszczenia się w limicie na punkcie kontrolnym mieszczącym się
zaraz po wbiegnięciu na grań. Jednakże aby tam dotrzeć musiałem pokonać jeszcze niekończący się podbieg po kamieniach.
Na grani po prawie płaskim bieg
wzdłuż Śnieżnych Kotłów które są niezwykle urokliwe i robią na mnie każdorazowo
ogromne wrażenie.
Nie było jednak czasu na zbytnie celebrowanie otaczających
widoków. Ten odcinek bardzo mi odpowiada więc musiałem wziąć się ostro do
roboty. Biegnie się wzdłuż lekkiego urwiska po kamieniach co wymaga ogromnej
koncentracji aby nie nabawić się kontuzji.
Tym bardziej, że chcąc jak najwięcej nadrobić czasu stale musiałem
wyprzedzać innych biegaczy i dodatkowo mijać się z turystami. Humor oczywiście mnie nie opuszczał.
Tak też biegnąc i
wykorzystując każdy nadarzającą się możliwość do ostrego zbiegania dotarłem do
punktu na Przełęczy Karkonoskiej gdzie skorzystałem z ochłody wody i garści
rodzynek.
Cały czas czułem się doskonale i chcąc uniknąć problemów z poprzedniego biegu w Górach Stołowych regularnie się nawadniałem i z częstotliwością niemalże co godzinę przyjmowałem jakiś pokarm energetyczny. Gotowy do kontynuowania biegu ruszyłem pod górę. Warunki na trasie wymagały aby bieg przeplatać marszem. Musiałem oczywiście pamiętać, że ten odcinek jest dość wymagający przez wiele kilometrów, a dodatkowo na półmetku czeka mnie ostre podejście pod Śnieżkę. Nie mogłem oczywiście nie pozwolić sobie na przebiegnięcie i choćby chwilowe zerknięcie na stawy w dole i schronisko Samotnia.
Cały czas czułem się doskonale i chcąc uniknąć problemów z poprzedniego biegu w Górach Stołowych regularnie się nawadniałem i z częstotliwością niemalże co godzinę przyjmowałem jakiś pokarm energetyczny. Gotowy do kontynuowania biegu ruszyłem pod górę. Warunki na trasie wymagały aby bieg przeplatać marszem. Musiałem oczywiście pamiętać, że ten odcinek jest dość wymagający przez wiele kilometrów, a dodatkowo na półmetku czeka mnie ostre podejście pod Śnieżkę. Nie mogłem oczywiście nie pozwolić sobie na przebiegnięcie i choćby chwilowe zerknięcie na stawy w dole i schronisko Samotnia.
Podziwiając otaczającą przyrodę przedzierałem się do przodu aż
dotarłem do schroniska Pod Śnieżką i po krótkim nawodnieniu ruszyłem pod górę. To
bardzo niewdzięczny odcinek z dwóch powodów, stromo po schodach w górę i masa
turystów dla których najczęściej byliśmy zawadą i nie dawali się wyprzedzać. Powtórzenie
po dziesięćkroć słowa przepraszam lub uwaga nie robiło wrażenia. Oczywiście nie
wszyscy tak się zachowywali, ale porównując różne biegi górskie to w
Karkonoszach turyści są najmniej przychylni dla biegaczy. Pomimo tych nieudogodnień
dotarłem na szczyt po 16 minutach z czasem 3:46 i lekko się zdezorientowałem. W
zeszłym roku w tym miejscu była mata do pomiaru czasu a tym razem nic. Konsternacja
czy czegoś nie ominąłem. Inni biegacze również robili nerwowe ruchy co dalej. Postanowiłem
dłużej się nad tym nie zastanawiać i ruszyłem w dół.
Znajomość trasy dawała mi komfort
i wiedziałem w jakich odcinkach jak się zachować. Miałem już pewność, że jeśli
nie przydarzy mi się jakaś niespodziewana okoliczność to uzyskam dobry czas na
mecie. Pogoda była zmienna, ale nie wchodząc w szczegóły optymalna do biegania.
Organizm ogrzewany ostrym palącym słońcem był jednocześnie schładzany mocnym
wiatrem, co w rezultacie było dość przyjemne. W tej części zaobserwowałem
również milszych turystów którzy dobrym słowem zagrzewali do dalszej walki. Tłumaczę
to sobie tym, że tutaj przeważali Polacy a wcześniej spotykałem głównie
Czechów. Nie chcę aby zabrzmiało to jakoś nacjonalistycznie, ale taki był fakt.
Przemierzając dalej szlak i
rozmyślając o różnych możliwych wariantach mogących przydarzyć się podczas
biegu dotarłem do końca grani i rozpocząłem zbieg po kamieniach w kierunku schroniska
pod Łabskim Szczytem. W dalszym ciągu czas miałem bardzo dobry i stan mojego
ducha był wyśmienity. Po minięciu schroniska kontynuowałem zbieg tym razem już nie
po kamieniach a po ubitym szlaku i analizując czas rozmarzyłem się myślą o
wbiegnięciu na metę w czasie 7:30. Biegnąc i stale przyśpieszając, w oddali na
kilka kilometrów przed metą ujrzałem moją córkę będącą na spacerze górskim. Po dogonieniu
jej i kilku chwilach wspólnej radości ze spotkania ruszyliśmy dalej razem. Okazało
się, że Asia chce mi towarzyszyć aż do mety i razem kontynuowaliśmy bieg w dół.
Euforia związana ze zbliżającą się końcówką biegu i co ważniejsze w tak
wspaniałym towarzystwie wręcz mnie rozpierała. Gdy meta pojawiła się w zasięgu
wzroku usłyszałem z mikrofony spikera głos mojej żony informujący, że właśnie
się zbliżamy. Chwyciliśmy się z Asią za ręce i pomknęliśmy na sam dół. Tam przekroczyłem
linię mety z czasem 7:28:24.
To ponad 20 minut lepiej niż w zeszłym roku.
W miasteczku biegowym
skorzystałem z basenu z lodowatą wodą gdzie mięśnie odzyskały odrobinę świeżości i
ruszyłem z najbliższymi w kierunku knajpy w celu celebrowania udanego biegu
przy upragnionym piwie.
Czarek nie miał tyle szczęścia i
ze względu na dolegliwości łydki na metę dotarł dwie godziny po zamknięciu
trasy. No cóż – taki life.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz