środa, 5 sierpnia 2015

Maraton Karkonoski

1 sierpnia 2015

Już miesiąc od Super Maratony Gór Stołowych którego z różnych powodów nie ukończyłem. Do Szklarskiej Poręby na Maraton Karkonoski pojechałem z myślą sprawdzenia aktualnej formy i choć częściowego zaleczenia rany powstałej po porażce z Pasterki.
Brałem już udział w tym biegu w zeszłym roku, dzięki czemu miałem punkt odniesienia aktualnej formy do zeszłorocznej. Po okresie regeneracji czułem się doskonale i liczyłem na dobry występ. Nie wiedziałem czy organizm całkowicie doszedł już do siebie po SMGS.
Na starcie blisko 47 kilometrowego biegu stanąłem z żoną i córką jako kibicami i z kolegą Czarkiem jako współuczestnikiem biegu. Odczekaliśmy kilkanaście minut i doczekaliśmy się upragnionej komendy start. Początkowy podbieg pod nartostradę Puchatek jest dość wymagający i lepiej nie forsować się od razu w pierwszej części trasy. Zachowując taką taktykę dotarłem do skraju podbiegu w dość słabym czasie co lekko mnie zaniepokoiło, tym bardziej, że dał się odczuć ten kilkusetmetrowy podbieg. Dlatego też bez zbędnych ceregieli ale i bez nadmiernego podpalania ruszyłem dalej.

(L)

Do schroniska pod Łabskim Szczytem dotarłem z czasem dającym pewność zmieszczenia się w limicie na punkcie kontrolnym mieszczącym się zaraz po wbiegnięciu na grań. Jednakże aby tam dotrzeć musiałem pokonać jeszcze niekończący się podbieg po kamieniach.



Na grani po prawie płaskim bieg wzdłuż Śnieżnych Kotłów które są niezwykle urokliwe i robią na mnie każdorazowo ogromne wrażenie.


Nie było jednak czasu na zbytnie celebrowanie otaczających widoków. Ten odcinek bardzo mi odpowiada więc musiałem wziąć się ostro do roboty. Biegnie się wzdłuż lekkiego urwiska po kamieniach co wymaga ogromnej koncentracji aby nie nabawić się kontuzji.  Tym bardziej, że chcąc jak najwięcej nadrobić czasu stale musiałem wyprzedzać innych biegaczy i dodatkowo mijać się z turystami. Humor oczywiście mnie nie opuszczał.




Tak też biegnąc i wykorzystując każdy nadarzającą się możliwość do ostrego zbiegania dotarłem do punktu na Przełęczy Karkonoskiej gdzie skorzystałem z ochłody wody i garści rodzynek.


Cały czas czułem się doskonale i chcąc uniknąć problemów z poprzedniego biegu w Górach Stołowych regularnie się nawadniałem i z częstotliwością niemalże co godzinę przyjmowałem jakiś pokarm energetyczny. Gotowy do kontynuowania biegu ruszyłem pod górę. Warunki na trasie wymagały aby bieg przeplatać marszem. Musiałem oczywiście pamiętać, że ten odcinek jest dość wymagający przez wiele kilometrów, a dodatkowo na półmetku czeka mnie ostre podejście pod Śnieżkę. Nie mogłem oczywiście nie pozwolić sobie na przebiegnięcie i choćby chwilowe zerknięcie na stawy w dole i schronisko Samotnia.



Podziwiając otaczającą przyrodę przedzierałem się do przodu aż dotarłem do schroniska Pod Śnieżką i po krótkim nawodnieniu ruszyłem pod górę. To bardzo niewdzięczny odcinek z dwóch powodów, stromo po schodach w górę i masa turystów dla których najczęściej byliśmy zawadą i nie dawali się wyprzedzać. Powtórzenie po dziesięćkroć słowa przepraszam lub uwaga nie robiło wrażenia. Oczywiście nie wszyscy tak się zachowywali, ale porównując różne biegi górskie to w Karkonoszach turyści są najmniej przychylni dla biegaczy. Pomimo tych nieudogodnień dotarłem na szczyt po 16 minutach z czasem 3:46 i lekko się zdezorientowałem. W zeszłym roku w tym miejscu była mata do pomiaru czasu a tym razem nic. Konsternacja czy czegoś nie ominąłem. Inni biegacze również robili nerwowe ruchy co dalej. Postanowiłem dłużej się nad tym nie zastanawiać i ruszyłem w dół.


Znajomość trasy dawała mi komfort i wiedziałem w jakich odcinkach jak się zachować. Miałem już pewność, że jeśli nie przydarzy mi się jakaś niespodziewana okoliczność to uzyskam dobry czas na mecie. Pogoda była zmienna, ale nie wchodząc w szczegóły optymalna do biegania. Organizm ogrzewany ostrym palącym słońcem był jednocześnie schładzany mocnym wiatrem, co w rezultacie było dość przyjemne. W tej części zaobserwowałem również milszych turystów którzy dobrym słowem zagrzewali do dalszej walki. Tłumaczę to sobie tym, że tutaj przeważali Polacy a wcześniej spotykałem głównie Czechów. Nie chcę aby zabrzmiało to jakoś nacjonalistycznie, ale taki był fakt.
Przemierzając dalej szlak i rozmyślając o różnych możliwych wariantach mogących przydarzyć się podczas biegu dotarłem do końca grani i rozpocząłem zbieg po kamieniach w kierunku schroniska pod Łabskim Szczytem. W dalszym ciągu czas miałem bardzo dobry i stan mojego ducha był wyśmienity. Po minięciu schroniska kontynuowałem zbieg tym razem już nie po kamieniach a po ubitym szlaku i analizując czas rozmarzyłem się myślą o wbiegnięciu na metę w czasie 7:30. Biegnąc i stale przyśpieszając, w oddali na kilka kilometrów przed metą ujrzałem moją córkę będącą na spacerze górskim. Po dogonieniu jej i kilku chwilach wspólnej radości ze spotkania ruszyliśmy dalej razem. Okazało się, że Asia chce mi towarzyszyć aż do mety i razem kontynuowaliśmy bieg w dół. Euforia związana ze zbliżającą się końcówką biegu i co ważniejsze w tak wspaniałym towarzystwie wręcz mnie rozpierała. Gdy meta pojawiła się w zasięgu wzroku usłyszałem z mikrofony spikera głos mojej żony informujący, że właśnie się zbliżamy. Chwyciliśmy się z Asią za ręce i pomknęliśmy na sam dół. Tam przekroczyłem linię mety z czasem 7:28:24.


To ponad 20 minut lepiej niż w zeszłym roku.


W miasteczku biegowym skorzystałem z basenu z lodowatą wodą gdzie mięśnie odzyskały odrobinę świeżości i ruszyłem z najbliższymi w kierunku knajpy w celu celebrowania udanego biegu przy upragnionym piwie.

Czarek nie miał tyle szczęścia i ze względu na dolegliwości łydki na metę dotarł dwie godziny po zamknięciu trasy. No cóż – taki life. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz