12 października 2014.
Jak już wspominałem, od jakiegoś
czasu koncentruję się głównie na biegach górskich. Oczywiście łatwo to
powiedzieć, jednakże z realizacją jest dużo trudniej. Podstawową przyczyną jest
odległość jaka dzieli Warszawę od któregokolwiek regionu górskiego. Ja jednak
nie daję łatwo za wygraną i w miarę możliwości wynajduję ciekawe imprezy
biegowe i staram się rozwijać w tym kierunku.
Tym razem padło na Maraton
Bieszczadzki organizowany przez OTK Rzeźnik. Zdecydowałem się na udział w tej
imprezie z kliku powodów. Po pierwsze kocham Bieszczady, po drugie do tej pory
nie udało mi się zapisać na Bieg Rzeźnika więc potraktowałem ten start jako
namiastkę tamtej imprezy i na koniec udział w biegu zadeklarował również mój
kolega Czarek co mnie trochę dodatkowo zmobilizowało.
Jak zwykle wykorzystałem fakt
wyjazdu w góry i zabrałem ze sobą mojego najwierniejszego kibica czyli żonę. Zapewniliśmy
sobie pobyt w miejscu gdzie już raz byliśmy i byliśmy bardzo zadowoleni. Ale tyle
tego wstępu i czas nawiązać do samej imprezy.
Ostatnie poprawki.
Ekipa gotowa do biegu.
Trasa przekrojowa i urozmaicona.
Na starcie stanęliśmy z kolegą i
jego znajomym w doskonałych nastrojach pomimo ogromnej obawy, że nie uda nam
się spełnić rygorystycznych limitów czasowych określonych przez organizatora.
W końcu wyczekiwany wystrzał z dwururki
i ruszyliśmy. Od razu rozdzieliliśmy się z Czarkiem który został lekko z tyłu i
pobiegłem razem z jego znajomym Marcinem. Biegliśmy kilka kilometrów razem
bardzo mocnym tempem. Czułem się doskonale i mając cały czas na uwadze limit
czasowy napierałem mocno do przodu.
W pewnym jednak momencie podjąłem decyzję o
zwolnieniu aby nie opaść zbyt szybko z sił i Marcin po chwili zniknął z zasięgu
mojego wzroku. Nie przejmowałem się tym czując, że biegnę mocno i moje
samopoczucie cały czas było wyśmienite. Sytuacja jednak w pewnym momencie
uległa delikatnie zmianie. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu Czarek podbiegł do
mnie, powiedział cześć i z „gracją” i świeżością pobiegł do przodu zostawiając
mnie z tyłu. Był to dla mnie mały cios psychiczny. Nie dlatego, że Czarek mnie
wyprzedził ponieważ biega bardzo dobrze, ale dla tego, że zacząłem mieć
wątpliwości co do mojej dyspozycji na dalszą część trasy. Jednakże nie
rozmyślając nad tym za bardzo biegłem mocno na płaskim i z góry i maszerowałem
przy użyciu kijków pod górę zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Na punktach łapałem oddech i kilka łyków izotonika.
Tak więc napierałem cały czas do
przodu wyprzedzając pojedyncze osoby i dając się wyprzedzać przez inne, bądź te
same w innej części trasy. Nie mogłem oczywiście oprzeć się otaczającej mnie
przyrodzie i co jakiś czas przystawałem aby podziwiać widoki i również aby
utrwalić je na zdjęciach.
Niezbyt to profesjonalne, ale to nieodzowna część
biegów górskich.
W tak niemal sielskiej atmosferze kontynuowałem bieg i ku
mojemu zaskoczeniu, w pewnym momencie na punkcie żywieniowym spotkałem Czarka. Samopoczucie
miałem dobre ale ten fakt zdopingował mnie dodatkowo. Nie zmienia to faktu, że
Czarek znowu mnie wyprzedził. Miałem jednak świadomość, że biegniemy w
niedużych odstępach i podobnym tempem. Wyobrażałem sobie, że Marcin jest pewnie
już wiele kilometrów przed nami.
Za punktem żywieniowym był
kilkukilometrowy odcinek po asfalcie i szutrze wzdłuż lokalnej kolei wąskotorowej. Niesamowite
wrażenie zrobiło gdy nagle pojawił się pociąg pełny turystów i biegliśmy
podobnym tempem co oni jechali. W tym też czasie zagłębiłem się w konwersację z
jedną z biegaczek i miło przemierzaliśmy kolejne odcinki trasy.
Widoki oczywiście nie dawały mi spokoju i nie mogłem się oprzeć aby je utrwalić.
Nagle okazało się, że opuszczamy
asfalt i skręcamy w las. Był to 30 km i bieg dawał się już mocno we znaki. Ku mojemu
przerażeniu przed oczami pojawił się podbieg tak stromy, że sprawiał wrażenie
pionowego.
Jak już się na nim pojawiłem moje przerażenie osiągnęło punkt krytyczny.
Jak widać inni uczestnicy również nie tryskali humorem :)
Był to odcinek gdzie do tej pory nie było szlaku turystycznego
(wcale się nie dziwię) i wyglądało na to, że ciągnie się kilkaset metrów. Jednakże
jak to zwykle bywa prawda była koszmarna. Po dotarciu do szczytu widnokręgu
okazało się, że podbieg się nie kończy tylko zakręca i wspinaczkę należało
kontynuować. Cały ten odcinek przebyłem tak wolno i różnica wysokości była tak
znacząca, że mój komputer biegowy nie odnotował żadnego ruchu prze odcinek
jednego kilometra.
Należy w tym miejscu wspomnieć
również o turystach. Było ich bardzo mało, jednakże jak już się pojawili
dopingowali wspaniale i podnosili bardzo na duchu i poprawiali moje morale. Po tej
straszliwej wspinaczce nastąpił okres w miarę przyjemnych niezbyt wymagających
nierówności.
Coraz bardziej zbliżałem się do punktu kontrolnego z limitem czasu
i coraz bardziej miałem obawy czy zdążę. Dlatego też jak tylko była taka
możliwość dawałem z siebie wszystko i biegłem na maxa. W pewnym momencie ku
mojemu wielkiemu zdziwieniu dogoniłem Czarka i swobodnie go wyprzedziłem. Po krótkiej
wymianie motywacyjnych zdań ruszyłem mocno cały czas walcząc o każdą jedną
sekundę. Dotarłem do ostrego zbiegu i kontynuowałem moją walkę z czasem. Wreszcie
wybiegłem z lasu i pojawił się potok z rozkosznie przyjemną zimną wodą. Spędziłem
tam na chłodzeniu ciała dobrych kilkadziesiąt sekund. Kontynuując bieg zaraz po
kilkuset metrach dotarłem do punktu kontrolnego z ok. 10 minutową rezerwą
czasu. Później okazało się, że zmieniono limity i tak naprawdę byłem 40 minut
przed czasem.
Mając pomiar czasu za sobą
całkowicie się odprężyłem. Wiedziałem bowiem, że na pewno bieg ukończę. Nawet gdybym
miał nie zmieścić się w całkowitym limicie to i tak byłem zdecydowany biec do
mety. Ponadto wydawało mi się, że najgorsze już za mną i będzie tylko łatwiej. Jednakże
znowu zaskoczenie. Wcale łatwiej nie było. Po kolejnym punkcie żywieniowym
gdzie uzupełniłem picie na rasie pojawiło się mocne i dość długie podejście.
Dało
mi się mocno we znaki i pierwszy raz odczułem, że słabnę. Nie było to
dramatyczne osłabnięcie, ale dające się odczuć. Dalej trochę równiejszego terenu
i kolejna sesja zdjęciowa. Znowu zacząłem wyprzedzać pojedyncze osoby co
poprawiło trochę moje morale i pozwalało odzyskać siły. Wiedziałem już, że nie
zdążę w limicie czasu, ale coraz to kolejne osoby powtarzały o jego wydłużeniu.
W dalszym ciągu trzymałem się wersji, że nawet jak nie zdążę, to i tak nikt z
trasy mnie nie zdejmie i do mety dotrę. Na tym odcinku pojawiło się również
więcej turystów którzy jak i poprzednio bardzo mocno dopingowali. Jedna grupa
częstowała mnie nawet grzanym winem którego aromat roznosił się na dużej
przestrzeni.
Kontynuowałem bieg i moje
samopoczucie było doskonałe. Tym bardziej, że było ostro w dół i mogłem biec
bardzo szybko.
Na tym też odcinku kolejna miła niespodzianka. Okazało się, że
dogoniłem i wyprzedziłem Marcina który tak dawno zostawił mnie z tyłu. Na około
2 km przed metą dopadł mnie jednak straszliwy kryzys. Nie tyle był to wynik
zmęczenia, co bardzo mocno pogarszająca się jakość trasy. Przez cały ten czas
było ogromne błoto niemalże ściągające buty z nóg. Dodatkowo wydawało mi się,
że już powinien być koniec trasy i moja psychika również się odbiła na mojej
formie biegowej.
Nagle w zasięgu wzroku pojawił
się mostek kolejowy na który wiedziałem, że muszę się wdrapać i dalej kilkaset
metrów do mety. Wzdłuż torów i polana z metą i nieprawdopodobne owacje kibiców.
Czułem się jak bym był zwycięzcą biegu. Ludzie „szaleli” a ja biegłem ile
ambicji w sercu bo o sile w noga nie było już mowy. Przed samą metą żona i
fotka utrwalająca tą morderczą walkę.
Na mecie medal i piwko. Wszystkie
bóle i zmęczenie błyskawicznie zniknęło. Wspaniały bieg i mam nadzieję
zapowiedź zmagań w Biegu Rzeźnika w przyszłym roku.