czwartek, 28 kwietnia 2016

Orlen Warsaw Maraton

24 kwietnia 2016.

To moja główna impreza w tym roku i cały cykl przygotowawczy był podporządkowany pod uzyskanie jak najlepszego wyniku. Jak już ostatnio niemało się wypowiadałem, w planie treningowym powstał mały zgrzyt, a mianowicie kontuzja nogi wyłączyła mnie z przygotowań na miesiąc w kluczowym momencie. Tak czy inaczej wspólny trud z trenerem, fizjoterapeutą i moja determinacja doprowadziły mnie mimo wszystko na linię startu. Wiedziałem, że przerwa spowodowała radykalne osłabienie dyspozycji biegowej, ale mimo to zaplanowałem powalczyć i zaatakować wymarzone od lat złamanie 4 godzin.
Plan był prosty – zacząć spokojnie a z upływem dystansu zwiększać tempo kontrolując czas tak, aby zrealizować plan. Na starcie stanąłem z Michałem z którym po części wspólnie się przygotowywaliśmy i który plan miał zbieżny z moim.
Jak zaplanowałem tak też i zrobiłem. Blisko 5 km aż do Sanguszki potraktowałem jako rozgrzewkę i wprowadzeniem w bieg. Na tym odcinku moje średnie tempo wynosiło 5:46. Ulica Sanguszki to kilkuset metrowy dość wymagający podbieg, dlatego nie chcąc się zbytnio forsować pokonałem go dość spokojnym tempem. Zaraz dalej na Konwiktorskiej znajdował się punkt nawadniania po którym rozpocząłem realizacji założeń i zwiększyłem tempo do 5:33. Przez blisko 15 kolejnych kilometrów trasa była poprowadzona prosto wzdłuż Starówki, Centrum aż do Ursynowa. Przez cały ten odcinek delektowałem się przyjemnością z biegania i sukcesywnie zwiększałem tempo do 5:30 na 15 km i 5:26 na 20 km. Dalej z dość komfortowym samopoczuciem kontynuowałem bieg ulicami Ursynowa i na 25 km dotarłem ze średnim tempem 5:17. Od tego miejsca zaczął się odcinek który mogę śmiało nazwać najbardziej przykrą częścią trasy. Po jednej stronie długa prosta ulica Przyczółkowa a po drugiej pola. Biegacze między tym mało interesującym krajobrazem w zasadzie bez kibiców zmuszeni do walki z nudą i słabościami. Ten mniej więcej 5 kilometrowy odcinek był pierwszym krokiem do osłabienia psychiki, co dodatkowo nałożyło się na pierwsze oznaki zmęczenia fizycznego. Tu już zacząłem delikatnie zwalniać i biegłem średnio 5:33. Jak wbiegliśmy ponownie w miasto morale delikatnie się odbudowało ale forma spadała z każdym kolejnym odcinkiem. To wszystko było początkiem tego co doskonale wiedziałem, że musi nadejść. Tak więc na mniej więcej 35 kilometrze dopadła mnie „ściana”. Psychika słabła dramatycznie a kilometry dłużyły się w nieskończoność. W tym najbardziej krytycznym momencie stała się rzecz wspaniała. Na trasie pojawili się moi najbliżsi czego się nie spodziewałem. Zwykle kibicuje mi Żona, ale tym razem nie mogła więc na nic takiego nie liczyłem. W głowie kłębiły się myśli o zaniechaniu walki o wynik a tu szok – są i zagrzewają do walki.


W takiej sytuacji nie było mowy o jakiejkolwiek rezygnacji a pozostała tylko walka i dążenie do celu. Ewa z Piotrkiem towarzyszyli mi od tego momentu niemal przez cały czas jadąc na rowerach, a Asia pojawiała się w poszczególnych punktach. To nieprawdopodobne wsparcie pchało mnie do przodu, ale ciała i głowy nie da się tak łatwo oszukać. Od 36 kilometra to już katorga. Tempo 5:46 i każdy krok to walka. Do tego momentu byłem przekonany, że plan zostanie zrealizowany, jednakże powoli zacząłem się o to martwić. Tu też rozdzieliśmy się z Michałem który realizował swój plan i próbę powalczenia o jak najlepszy wynik. Starałem się wyrzucać z głowy wszystkie złe myśli ale nie było łatwo.


Tak walcząc dotarłem do Mostu Świętokrzyskiego gdzie znajdował się 40 km i stale kontrolowałem czas aby jeszcze powalczyć o wynik.

Support

Tych ostatnich kilometrów w zasadzie nie pamiętam tak więc ciężko mi również coś o nich pisać. Wiem tylko, że nie poddawałem się i planowałem nawet lekko finiszować na ostatnich kilkuset metrach.


Na metę wpadłem z czasem netto 3:57:15. Plan zrealizowałem w 100%.


Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie było u mnie żadnych emocji. Kompletnie wycieńczony i masakrycznie obolały kierowałem się w kierunku gdzie czekali na mnie moi najwierniejsi kibice.




Na koniec tylko dodam, że w tym biegu nie popełniłem żadnego błędu. No chyba jedynie to, że 6 lat temu zadebiutowałem w maratonie i od tamtej pory nie wyobrażam sobie życia bez ścigania się na królewskim dystansie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz