28 września 2014.
Jak zwykle z utęsknieniem
oczekiwany bieg. Zawsze byłem do niego dobrze przygotowany, ale tym razem było
zupełnie inaczej.
Przed startem, w sumie przez trzy
tygodnie byłem na różnych wyjazdach zagranicznych, gdzie tak naprawdę każdego
dnia wieczór kończył się podobnie, czyli IMPREZA.
Tak więc z marszu, wróciłem w
nocy z piątku na sobotę a w niedzielę bieg. Jak by to klasyk z Kilera powiedział,
„nawet rąk nie umyłem”.
Tak czy inaczej, przygotowany czy
nie lecieć trzeba.
W związku z powyższym, nie
nastawiałem się na żaden konkretny wynik. Za dwa tygodnie Ultra Maraton
Bieszczadzki, więc ten bieg potraktowałem treningowo i czas w granicach 5
godzin w pełnie mnie satysfakcjonował.
Ruszyłem spokojnie. Tempo na
poziomie 6:30. Zupełnie zrelaksowany delektowałem się przemierzanymi
kilometrami i podziwianiem mojej Warszawy. Gdzieś na 5-7 kilometrze wypadł mi z
paska żel energetyczny co mnie trochę zdenerwowało i zaniepokoiło. Jednakże bez
wielkiej spiny przeorganizowałem sobie częstotliwość ich przyjmowania i
pobiegłem dalej. Sytuacja trochę się zmieniła, gdy na ok. 10-12 kilometrze
zgubiłem kolejny. Tym razem było to już mocno niepokojące więc postanowiłem
zawrócić i go odnaleźć. Udało mi się to po kilkuset metrach i wróciłem do
dalszego biegu trzymając żele w ręku. Bieg w dalszym ciągu był miły i
przyjemny. Do Ursynowa nic szczególnego się nie działo.
(L)
Jedynym wyjątkiem był
mój „dobry uczynek”. Na ulicy zdaje się arbuzowej, gdzie wiedziałem, że jak co
roku jest trudny odcinek ostro w górę, zaplanowałem sobie lekki odpoczynek i
przejście w marsz. Jednakże sytuacja wyglądał inaczej. Jeden ze startujących na
wózku inwalidzkim zupełnie utknął nie mogąc dalej się poruszać, tym bardziej,
że nie dość ostrego wzniesienia to były jeszcze ograniczniki prędkości, co dla
biegacza nie stanowi problemu ale dla wózka już owszem. Pomogłem dojechać na
wzniesienie i pobiegłem dalej dodatkowo podbudowany tą sytuacją.
Od jakiegoś już czasu miałem
problemy z bólem czworogłowych ud i łydek. Coś pomiędzy bólem zmęczeniowym a
skurczami. Dodatkowo nikt z obsługi medycznej nie miał już zmrażacza w sprayu. Z
takimi to problemami dotarłem gdzieś do 30 kilometra gdzie miałem już regularny
kryzys. Trochę mnie podbudował widok mojej żony która nic nie mówią pojawiła się
na trasie i jechała tramwajem od przystanku do przystanku kibicując mi. Pomimo kryzysu
i potwornego bólu mięśni biegłem dalej w dość dobrym humorze i mimo wszystko z
niezłym samopoczuciem.
Po 40 kilometrze robiłem już bokami. Widząc wzniesienie
na Moście Poniatowskiego, postanowiłem sobie, że jak do niego dobiegnę to
przejdę w marsz aby zostawić resztki sił na „finisz”. Gdy już tam dobiegałem,
okazało się, że moja żona znowu się pojawiła i mocno mnie dopingowała. Oczywiście
nie było już mowy o marszu i kontynuowałem bieg. Jakoś przebrnąłem Wisłę i dotarłem
do upragnionego zbiegu na Wał Miedzeszyński.
Tam dałem ostro ognia, tym
bardziej, że przeszło mi przez myśl, że zmieszczę się w 5 godzinach. Finiszowałem
do samej mety.
Ostatecznie dotarłem z czasem 5:02:55.
Pomimo tak słabego
wyniku, z mojego startu jestem zadowolony.
Mam nadzieję, że ten trening choć
trochę wspomoże mnie podczas Ultra w Bieszczadach.