Kolejny maraton z cyklu Korony
Maratonów Polskich – piąty i ostatni. Do biegu przygotowywałem się bardzo
solidnie. Przebiegłem w tym roku cztery maratony i dwie połówki. Do tego sporo
długich wybiegań jak również inne rodzaje treningów, zarówno wytrzymałościowych
jak i szybkościowych.
Na starcie miałem dobre
samopoczucie i wiarę, że będzie dobrze. Ponadto, pogoda idealna – nie za zimno
i nie za ciepło. Plany były ambitne, zejść poniżej 4:15.
Pomimo dobrego przygotowania
miałem obawy graniczące z pewnością, że wyniku nie uda się osiągnąć. Miałem cały
czas w pamięci Półmaraton w Błoniu z przed miesiąca który poszedł mi bardzo
źle. Z drugiej strony, rekord życiowy z Orlenu w kwietniu 4:38:51 do planów
poniżej 4:15 to prawdziwa przepaść. Dlatego myślałem sobie, że wszystko co uda
się urwać z tego wyniku to i tak kolejny mały sukces.
Plan na bieg był prosty. Wystartować
spokojnie i po ok. 5 km przyśpieszyć do tempa ok. 5:50 i tak dobiec na metę. Plan
jednak musiał ulec drobnej korekcie. Tłumy na starcie spowodowały, że przez
blisko 10 km biegłem tempem ok. 6:15.
Jak tylko na Wisłostradzie się
trochę rozluźniło trzeba było odrabiać straty. Biegło mi się naprawdę dobrze. Na
punktach z wodą nawet nie zwalniałem aby nadrobić straty z początku biegu. Na półmetku
miałem lepszy czas niż rekord w półmaratonie. Wszystko wskazywało na to, że
jest szansa na realizację planu.
Ok. 25 km dopadł mnie pierwszy
kryzys. Ledwo się z niego otrząsnąłem a tu bardzo ostry podbieg na Ursynowie. Pomimo,
że lubię podbiegi i jestem w nich mocny, ten pokonałem w części marszem. Zaraz
dalej znowu powróciłem do biegu w odpowiednim tempie do realizacji planu.
Jednakże na ok. 30 km kolejny
ostry kryzys. Pojawiło mi się w łydkach uczucie omdlenia. Do tego stopnia, że
miałem obawy czy utrzymam nogi w kolanach.
Udało się to trochę przezwyciężyć,
ale tempo było już słabsze. Co gorsza, podobny kryzys dopadał mnie co kolejne
kilka kilometrów aż do samej mety.
Przed 40 km zacząłem już myśleć,
że jak uda się dobiec poniżej 4:30 to i tak będzie fajnie. Resztkami ambicji
(bo siły już nie miałem) próbowałem jeszcze trochę powalczyć.
W zasięgu wzroku pojawił się Most
Poniatowskiego. Dalej napierałem. Na zbiegu z mostu gdzie zawsze przyśpieszałem
nie byłem w stanie wydobyć z siebie już nic więcej.
Brama Stadionu Narodowego w
zasięgu wzroku. Myślałem, że to spowoduje wykrzesanie jeszcze czegokolwiek z
mojego organizmu – nic z tego.
Meta w zasięgu wzroku – nadal nic.
Przebiegam metę niby z uśmiechem na
twarzy ale totalnie wykończony.
Nowy rekord – 4:22:29.
Co prawda nie udało się zrealizować
planu, ale mimo wszystko z wyniku jestem bardzo zadowolony. To w końcu kolejny
progres czasowy – aby tak dalej.
Do tej pory na maratonach bardzo
często dopadał mnie kryzys psychiczny. Tym razem nic takiego nie miało miejsca.
Jednakże dopadł mnie tak naprawdę pierwszy raz taki kryzys fizyczny. Nie wykluczone,
że po mimo moich dotychczasowych 9 maratonów pierwszy raz spotkałem się ze
ścianą, a dokładnie z czterema ścianami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz