środa, 5 czerwca 2013

ORLEN Warsaw Marathon

21 kwietnia 2013.

Drugi maraton w tym roku, dwa tygodnie po Dębnie. Do startu byłem przygotowany dość solidnie, ale nie wiedziałem jak mój organizm zachowa się tak krótko po poprzednim maratonie, tym bardziej, że był to bieg z rekordowym czasem. Dlatego też nie nastawiałem się zbytnio na wynik, a tylko na fajny start, bo oczywiście nie wyobrażam sobie nie wystartować w biegu organizowanym w moim mieście.
Na linii startu stanąłem razem z moim serdecznym kolegą, który jest nieporównywalnie lepszym biegaczem niż ja. Jednakże ostatnio trochę zaniedbał treningi i postanowiliśmy zacząć razem i ewentualnie w trakcie coś zmienić.
Wystartowaliśmy dość spokojnie w tempie ok. 6:30 – 6:45 na kilometr. Biegłem zupełnie zrelaksowany i cały czas myślałem o przyśpieszeniu.
Na 7 km mała awaria. Mój komputer biegowy padł, przez co dalszy bieg był pozbawiony kontroli tętna i w pewnym stopni tempa. Trochę mnie to niepokoiło, ale bez przesady.
W pewnym momencie biegu, zrównaliśmy się z ekipą biegnącą na wynik 4:30. Postanowiliśmy biec w kontakcie wzrokowym z nimi.
Aby utrzymać takie tempo, mniej więcej na półmetku musiałem biec sam, zostawiając kolegę lekko z tyłu. To oczywiście było wkalkulowane, że w pewnym momencie biegu któryś z nas pobiegnie szybciej i nie stanowiło problemu. Oczywiście było by fajniej biec razem do końca ale taki los biegacza długodystansowego.
Zaraz po tym pojawił się dość długi w miarę delikatny bieg pod górę (okolice lasu Kabackiego). Nie jest to dla mnie problemem bo lubię podbiegi. W zasięgu wzroku widać ostry zakręt w lewo. Byłem przekonany, że trasa się wyrówna. Jednakże jak to zwykle bywa życie płata figle. Za zakrętem podbieg zasadniczo się wyostrza. To już nie były przelewki. Na końcu tabliczka informująca, że wbiegamy na Ursynów i za kolejnym zakrętem trasa się wyrównuje.
Zając na 4:30 cały czas w zasięgu wzroku.
Biegnę cały czas dość swobodnie. Tak się składa, że w dużej mierze samotnie, bo mocno się rozciągnęło. Zaczyna mi doskwierać brak sprawnego pomiaru tętna. Zaczynam się martwić, czy wytrzymam tempo. Postanowiłem lekko zwolnić, zając się zaczął oddalać.
Starałem się cały czas biec dość równo stałym tempem.




Zbliżając się do Mostu Poniatowskiego na ok. 40 km rozpocząłem finisz. Chyba trochę za wcześnie ale co tam.
Wreszcie wbiegam na błonia Stadionu Narodowego. Meta tuż, tuż. Daję z siebie wszystko. Na ostatniej prostej mnóstwo wiwatujących kibiców (uwielbiam to). Przybijamy piątki i lecę dalej. W pewnym momencie widzę moją żonę. Przyśpieszam ostatkiem sił.



Wpadam na metę z czasem netto 4:38:51, brutto 4:41:21 – nowy rekord.
Jestem naprawdę zadowolony. To dobry prognostyk przed kolejnymi startami w tym roku. Może w Maratonie Warszawskim we wrześniu uda się zejść poniżej 4:30. Byłoby fajnie. W czerwcu Maraton Mazury będzie kolejnym sprawdzianem czy jest to możliwe.

Kolega dobiegł pół godziny później. Zupełnie opadł z sił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz