21 kwietnia 2013.
Drugi maraton w tym roku, dwa
tygodnie po Dębnie. Do startu byłem przygotowany dość solidnie, ale nie
wiedziałem jak mój organizm zachowa się tak krótko po poprzednim maratonie, tym
bardziej, że był to bieg z rekordowym czasem. Dlatego też nie nastawiałem się
zbytnio na wynik, a tylko na fajny start, bo oczywiście nie wyobrażam sobie nie
wystartować w biegu organizowanym w moim mieście.
Na linii startu stanąłem razem z
moim serdecznym kolegą, który jest nieporównywalnie lepszym biegaczem niż ja. Jednakże
ostatnio trochę zaniedbał treningi i postanowiliśmy zacząć razem i ewentualnie
w trakcie coś zmienić.
Wystartowaliśmy dość spokojnie w
tempie ok. 6:30 – 6:45 na kilometr. Biegłem zupełnie zrelaksowany i cały czas
myślałem o przyśpieszeniu.
Na 7 km mała awaria. Mój komputer
biegowy padł, przez co dalszy bieg był pozbawiony kontroli tętna i w pewnym
stopni tempa. Trochę mnie to niepokoiło, ale bez przesady.
W pewnym momencie biegu,
zrównaliśmy się z ekipą biegnącą na wynik 4:30. Postanowiliśmy biec w kontakcie
wzrokowym z nimi.
Aby utrzymać takie tempo, mniej
więcej na półmetku musiałem biec sam, zostawiając kolegę lekko z tyłu. To oczywiście
było wkalkulowane, że w pewnym momencie biegu któryś z nas pobiegnie szybciej i
nie stanowiło problemu. Oczywiście było by fajniej biec razem do końca ale taki
los biegacza długodystansowego.
Zaraz po tym pojawił się dość
długi w miarę delikatny bieg pod górę (okolice lasu Kabackiego). Nie jest to
dla mnie problemem bo lubię podbiegi. W zasięgu wzroku widać ostry zakręt w
lewo. Byłem przekonany, że trasa się wyrówna. Jednakże jak to zwykle bywa życie
płata figle. Za zakrętem podbieg zasadniczo się wyostrza. To już nie były
przelewki. Na końcu tabliczka informująca, że wbiegamy na Ursynów i za kolejnym
zakrętem trasa się wyrównuje.
Zając na 4:30 cały czas w zasięgu
wzroku.
Biegnę cały czas dość swobodnie. Tak
się składa, że w dużej mierze samotnie, bo mocno się rozciągnęło. Zaczyna mi
doskwierać brak sprawnego pomiaru tętna. Zaczynam się martwić, czy wytrzymam
tempo. Postanowiłem lekko zwolnić, zając się zaczął oddalać.
Starałem się cały czas biec dość
równo stałym tempem.
Zbliżając się do Mostu Poniatowskiego na ok. 40 km
rozpocząłem finisz. Chyba trochę za wcześnie ale co tam.
Wreszcie wbiegam na błonia Stadionu
Narodowego. Meta tuż, tuż. Daję z siebie wszystko. Na ostatniej prostej mnóstwo
wiwatujących kibiców (uwielbiam to). Przybijamy piątki i lecę dalej. W pewnym
momencie widzę moją żonę. Przyśpieszam ostatkiem sił.
Wpadam na metę z czasem netto
4:38:51, brutto 4:41:21 – nowy rekord.
Jestem naprawdę zadowolony. To dobry
prognostyk przed kolejnymi startami w tym roku. Może w Maratonie Warszawskim we
wrześniu uda się zejść poniżej 4:30. Byłoby fajnie. W czerwcu Maraton Mazury
będzie kolejnym sprawdzianem czy jest to możliwe.
Kolega dobiegł pół godziny
później. Zupełnie opadł z sił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz