To już czwarta edycja z rzędu w
której wziąłem udział. Nie był to dla mnie bieg aby uzyskać nie wiadomo jaki
czas, tym bardziej, że czuję się nie do końca w pełni formy po Ultra z przed
trzech tygodni. Chodziło tylko o uczestnictwo i w pewnym sensie był to ostatni
trening przed Maratonem Karkonoskim w którym biegnę za tydzień.
W poprzednich latach co roku
startowało coraz więcej osób, ale tym razem w obu biegach (5 i 10 km)
zarejestrowało się rekordowo ok. 10 000 biegaczy.
Bieg Powstania Warszawskiego
odbywa się zawsze wieczorem. Co roku było bardzo gorąco i parno. Tym razem było
podobnie, z tą niewielką różnicą, że wiał przyjemny orzeźwiający wiatr.
Na starcie spotkałem się z Kolegą
biegaczem z którym czasami razem biegamy w różnych imprezach. On bez wątpienia
pomógł mi również w ukończeniu biegu na 103 kilometry w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Wystartowaliśmy razem w dość mocnym jak dla mnie tempie. Zanim zdążyliśmy dobiec
do Krakowskiego Przedmieścia ze wspólnego biegu pozostał tylko widok
oddalających się jego pleców. Oczywiście nie było to dla mnie żadnym problemem.
Mało tego, może dobrze się stało bo odrobinę zwolniłem dostosowując tempo do
moich aktualnych możliwości.
Jednakże, nawet moje tempo nie
było najgorsze i cały czas musiałem wyprzedzać biegaczy wolniejszych ode mnie. W
tak sielskich warunkach dotarłem do ulicy Karowej gdzie jest dość znaczący
spadek i można pobiec trochę szybciej. Trzeba tam bardzo uważać na nawierzchnię
która jest w większości wykonana z kocich łbów. Nie było to jednak problemem i
udało się odrobić kilka sekund.
Zaraz na prostej tuż przed samą
Wisłostradą organizator zadbał o biegaczy i ustawił kurtynę wodną. Nie sposób
opisać przyjemności kiedy na już nieźle zmordowane i przegrzane ciało polała
się ożywcza mżawka.
Dalej prosto aż do samej
Sanguszki. Tam jeszcze przed zakrętem kolejna kurtyna wodna i kolejny moment
ochłody. Chwilę wcześniej delikatnie zwolniłem aby móc bez większych przeszkód
pokonać podbieg który ciągnie się przez kilkaset metrów aż do ulicy
Konwiktorskiej. Tam meta dla krótszego dystansu i półmetek dla nas wraz z punktem
z wodą. Ze względu na dużą ilość zawodników ciężko było dostać się do
wolontariuszy aby się napić. Udało się jednak i bieg mogłem kontynuować.
Jednakże już od jakiegoś czasu
nie było łatwo, miło i przyjemnie. Bardzo mocno odczuwałem zmęczenie i jak to
ze mną bywa, delikatny kryzys mentalny (mam takie odczucia bardzo często ale
jeszcze nigdy nie zszedłem z trasy przed jej ukończeniem). Zacząłem powoli
wyszukiwać wymówek aby bieg przerwać. Całe szczęście, że to się jednak nie
stało. W dalszym ciągu biegłem w miarę równym tempem mocno przyśpieszając na
kolejnym zbiegu ulicą Karową.
Po dotarciu do Sanguszki podbieg
już nie był formalnością tylko wyzwaniem. Dużo straciłem tam czasu ale brnąłem
dalej. Ku mojemu zaskoczeniu, na tym i wcześniejszym odcinku drogi widziałem w
kilku miejscach pogotowie ratunkowe udzielające pomocy biegaczom. Widocznie,
pomimo lekkiego wiatru niektórzy nie wytrzymali tej temperatury i zasłabli.
Zawsze na ostatniej prostej przed
metą staram się choćby delikatnie zaakcentować finiszując. Tym razem nie miało
to miejsca. Przez linię mety przebiegłem zadowolony, że się nie poddałem, ale i
kompletnie wycieńczony.
Ostatecznie udało się ukończyć
trasę z czasem 56:11. Wynik bardzo mnie satysfakcjonuje i wcześniej raczej się spodziewałem
gorszego czasu.