poniedziałek, 23 kwietnia 2012

XI Cracovia Maraton

22 kwietnia 2012.

Mój pierwszy maraton poza Warszawą. Ponadto, mój pierwszy maraton z cyklu Korony Maratonów Polskich. Trasa dość ciekawa i przekrojowa.

Nie małym utrudnieniem było zróżnicowanie terenu



Pilot gotowy do startu :)


Jak zwykle wszystko pod górkę. Miałem być dobrze przygotowany a wyszło jak zwykle. Od Półmaratonu Warszawskiego dokuczała mi kontuzja kolana. Nie dość, że z tego powodu kompletnie nie trenowałem, to ból w kolanie dokuczał niemiłosiernie. Jednakże, jak to mówi moja rodzina „Zesraj się a nie daj się”. Dlatego też nie odpuściłem i pojechałem do Krakowa. Miałem dodatkowe wsparcie ponieważ towarzyszyła mi moja żona. Znalazłem fajny hotel w willowej dzielnicy Krakowa ok. 2 km od miejsca startu. Dzięki temu można potraktować cały wyjazd jako fajny wypad weekendowy.
Martwiła mnie pogoda jaka będzie w dniu biegu, tym bardziej, że prognozy były mało optymistyczne. Rano w hotelu rozważałem czy ubrać się w polar czy biec na letniaka. Przy śniadaniu inny biegacz swoim nastawieniem do biegu w krótkim rękawku przekonał i mnie.
Na starcie miła niespodzianka. Pogoda wymarzona. Kilkanaście stopni i piękne słoneczko. Wreszcie nadchodzi moment startu. Byłem zupełnie spokojny i na luzaku. W związku z tym, że i tak kompletnie się nie przygotowałem do startu to nie było czym się martwić. Wynik nie miał znaczenia, najważniejsze aby zmieścić się w limicie 5:30.
Wystartowaliśmy.


Rundka wkoło Krakowskich Błoni


i kierujemy się w kierunku Starówki.


Biegłem założonym tempem 6:40 i czułem się wyśmienicie. Na trasie (w porównaniu z Warszawą) bardzo mało kibiców. To mi trochę doskwierało, ponieważ bardzo pozytywnie wpływa na mnie zachowanie „gapiów” na trasach biegu. Biegniemy miejscami które zwykle zwiedzam i odczuwam satysfakcję, że się zdecydowałem przyjechać do Krakowa. Zaczynam powoli błogosławić moment kiedy postanowiłem biec na letniaka. Pogoda jak latem.



Cały czas utrzymywałem zamierzone tempo bez jakichkolwiek problemów wydolnościowych. Kolano trochę doskwierało, dlatego po raz pierwszy skorzystałem z zabranego ze sobą zmrażacza. Do półmetku dobiegłem bez problemów i w założonym czasie.
Mały przytyk dla organizatorów. Na 30 km w punkcie z napojami nie było grama żadnego płynu. A tak się akurat złożyło, że bardzo potrzebowałem się czegoś napić. Nie miałem oczywiście żadnego wyboru i pobiegłem dalej. Pogoda zaczęła się trochę psuć. Nie ukrywam, że nawet się z tego cieszyłem. Na 35 km mając w pamięci suszę z wcześniejszego punktu opiłem się na wyrost. W dalszym ciągu biegnie mi się całkiem dobrze ale zaczynam mocno słabnąć. Ból kolana promieniuje na całą nogę, którą zmroziłem aerozolem w całości (powątpiewam czy to coś pomaga).
Biegniemy teraz wzdłuż Wisły.



Pogoda pogorszyła się znacząco, i oczywiście jak to zawsze bywa – wiatr w oczy. Biegnę dalej i odliczam kolejne kilometry. Zaczym przechodzić w cykliczny marsz. Z jednej strony trochę wtedy odpoczywam, z drugiej strony kolano w marszu boli mnie bardziej niż podczas biegu.
Wreszcie Krakowskie Błonia w zasięgu wzroku. Zbieram resztki sił i biegnę do mety. Przed ostatnią prostą czeka na mnie żona. Łapiemy się za ręce i biegniemy razem.


Na metę wbiegam z czasem netto 5:18:06. Jestem naprawdę zadowolony. Wyjątkowo w odróżnieniu do wcześniejszych maratonów nie czuję się mocno zmęczony.


Martwi mnie tylko myśl, jak w przyszłym roku zejść  w Dębnie poniżej 5 godzin.