Solidnie przepracowana zima i
dobre występy z początkiem wiosny pozwoliły mi myśleć, że jestem w dobrej
formie. Przebiegnięty Półmaraton Warszawski w tempie 5:30 i Bieg Łosia na 17 km
w tempie 5:08 napawał optymizmem. Dlatego też, powróciłem do zaniechanego
wcześniej pomysłu zejścia w maratonie poniżej 4 godzin. Pomysł szalony ale cele
trzeba stawiać sobie ambitne.
Na starcie stanąłem wypoczęty i w
doskonałym humorze gotowy do bicia rekordów. Pogoda w zasadzie wymarzona, ciepło
z lekkim wiatrem i drobniutki przejściowy deszcz. Ustawiłem się w strefie 4
godzin i z niecierpliwością wyczekiwałem wystrzału startera. Z każdą chwilą
emocje rosły i po krótkich motywacyjnych słowach spikera długo oczekiwany
start.
Dość szybko stawka się
rozciągnęła i mogłem przejść do założonego tempa.
(L)
Biegłem bardzo równo i do
półmetka moje tempo nie odbiegało od zakładanego utrzymując się między 5:44 a
5:47. Gdybym utrzymał takie tempo byłbym na granicy założonego celu. Nic nie
wskazywało abym nie dotrwał w takiej formie do samego końca. Na półmetku byłem
z czasem 2:02:13 i czułem, że zejście poniżej 4 godzin jest już raczej niemożliwe,
ale wynik powinien być mimo wszystko bardzo dobry.
Coś jednak poszło nie tak i
chwilę później, jeszcze przed 25 kilometrem opadłem dramatycznie z sił. Kontynuowałem
bieg walcząc z przeciwnościami i słabościami organizmu. Po kolei wysiadały mi kolejne
elementy, począwszy od bólu stóp, przez wszystkie mięśnie nóg, kończąc na
całych plecach i karku. Jedyna część ciała która funkcjonowała w miarę
prawidłowo to głowa. Często mam taką sytuację, że fizycznie jest dość dobrze
ale dopada mnie kryzys psychiczny. Tym razem było inaczej. Nawet przez chwilę
nie dopadła mnie myśl, że nie ukończę biegu. Drugą część dystansu przebiegłem w
stałym pogłębiającym się kryzysie, ale cały czas podejmowałem walkę i próbowałem
nadrabiać stracony czas. Na 38 i 39 kilometrze zespoły muzyczne tak dawały
czadu, że wykrzesałem jeszcze odrobinę sił i rezerw i trochę podgoniłem do
przodu. W innych częściach trasy kibice i zespoły muzyczne również mocno
zagrzewały do walki i uzyskiwania jak najlepszych wyników.
Walcząc z dramatem rozglądałem
się po widzach licząc, że zaobserwuję tam moją żonę która często mi kibicuje i
wspiera w pokonywaniu trudności. Tym razem jednak nic takiego nie miało
miejsca. Musiałem walczyć sam ze sobą i coraz trudniej było mi utrzymywać
jakiekolwiek sensowne tempo. W momencie kiedy zostałem wyprzedzony przez
pacemakera na czas 4:15 a chwilę później 4:30 zdałem sobie sprawę, że nawet
poprawienie rekordu nie jest już możliwe.
Tak brnąc do przodu (ciężko
nazwać to biegiem) dotarłem do ostatniej prostej na błoniach Stadionu Narodowego.
W pewnym momencie dostrzegłem wśród kibiców moją małżonkę co pozwoliło chociaż na
chwilę zapomnieć o przebytych męczarniach. Zaraz za linią mety oczekiwały na
mnie również moje córki.
Tak czy inaczej wpadłem na metę z
czasem netto 4:37:49.
Wynik słaby ale mimo wszystko jestem zadowolony. Kolejny raz
pomimo przeciwności nie zszedłem z trasy. Ponadto chyba ostatecznie zdałem
sobie sprawę, że zejście poniżej 4 godzin jest dla mnie po prostu nieosiągalne.
Myślę, że gdybym nie pobiegł aż tak mocno na początku mógłbym osiągnąć wynik
dość dobry a tak nic z tego nie wyszło. Należy ten bieg potraktować jako
kolejny trening przed zbliżającym się Biegiem Rzeźnika już za niecały miesiąc.