wtorek, 16 grudnia 2014

II Maraton Bieszczadzki

12 października 2014.

Jak już wspominałem, od jakiegoś czasu koncentruję się głównie na biegach górskich. Oczywiście łatwo to powiedzieć, jednakże z realizacją jest dużo trudniej. Podstawową przyczyną jest odległość jaka dzieli Warszawę od któregokolwiek regionu górskiego. Ja jednak nie daję łatwo za wygraną i w miarę możliwości wynajduję ciekawe imprezy biegowe i staram się rozwijać w tym kierunku.
Tym razem padło na Maraton Bieszczadzki organizowany przez OTK Rzeźnik. Zdecydowałem się na udział w tej imprezie z kliku powodów. Po pierwsze kocham Bieszczady, po drugie do tej pory nie udało mi się zapisać na Bieg Rzeźnika więc potraktowałem ten start jako namiastkę tamtej imprezy i na koniec udział w biegu zadeklarował również mój kolega Czarek co mnie trochę dodatkowo zmobilizowało.
Jak zwykle wykorzystałem fakt wyjazdu w góry i zabrałem ze sobą mojego najwierniejszego kibica czyli żonę. Zapewniliśmy sobie pobyt w miejscu gdzie już raz byliśmy i byliśmy bardzo zadowoleni. Ale tyle tego wstępu i czas nawiązać do samej imprezy.
Ostatnie poprawki.


Ekipa gotowa do biegu.


Trasa przekrojowa i urozmaicona.


Na starcie stanęliśmy z kolegą i jego znajomym w doskonałych nastrojach pomimo ogromnej obawy, że nie uda nam się spełnić rygorystycznych limitów czasowych określonych przez organizatora.
W końcu wyczekiwany wystrzał z dwururki i ruszyliśmy. Od razu rozdzieliliśmy się z Czarkiem który został lekko z tyłu i pobiegłem razem z jego znajomym Marcinem. Biegliśmy kilka kilometrów razem bardzo mocnym tempem. Czułem się doskonale i mając cały czas na uwadze limit czasowy napierałem mocno do przodu.


W pewnym jednak momencie podjąłem decyzję o zwolnieniu aby nie opaść zbyt szybko z sił i Marcin po chwili zniknął z zasięgu mojego wzroku. Nie przejmowałem się tym czując, że biegnę mocno i moje samopoczucie cały czas było wyśmienite. Sytuacja jednak w pewnym momencie uległa delikatnie zmianie. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu Czarek podbiegł do mnie, powiedział cześć i z „gracją” i świeżością pobiegł do przodu zostawiając mnie z tyłu. Był to dla mnie mały cios psychiczny. Nie dlatego, że Czarek mnie wyprzedził ponieważ biega bardzo dobrze, ale dla tego, że zacząłem mieć wątpliwości co do mojej dyspozycji na dalszą część trasy. Jednakże nie rozmyślając nad tym za bardzo biegłem mocno na płaskim i z góry i maszerowałem przy użyciu kijków pod górę zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Na punktach łapałem oddech i kilka łyków izotonika.


Tak więc napierałem cały czas do przodu wyprzedzając pojedyncze osoby i dając się wyprzedzać przez inne, bądź te same w innej części trasy. Nie mogłem oczywiście oprzeć się otaczającej mnie przyrodzie i co jakiś czas przystawałem aby podziwiać widoki i również aby utrwalić je na zdjęciach. 


Niezbyt to profesjonalne, ale to nieodzowna część biegów górskich.





W tak niemal sielskiej atmosferze kontynuowałem bieg i ku mojemu zaskoczeniu, w pewnym momencie na punkcie żywieniowym spotkałem Czarka. Samopoczucie miałem dobre ale ten fakt zdopingował mnie dodatkowo. Nie zmienia to faktu, że Czarek znowu mnie wyprzedził. Miałem jednak świadomość, że biegniemy w niedużych odstępach i podobnym tempem. Wyobrażałem sobie, że Marcin jest pewnie już wiele kilometrów przed nami.
Za punktem żywieniowym był kilkukilometrowy odcinek po asfalcie i szutrze wzdłuż lokalnej kolei wąskotorowej. Niesamowite wrażenie zrobiło gdy nagle pojawił się pociąg pełny turystów i biegliśmy podobnym tempem co oni jechali. W tym też czasie zagłębiłem się w konwersację z jedną z biegaczek i miło przemierzaliśmy kolejne odcinki trasy.


Widoki oczywiście nie dawały mi spokoju i nie mogłem się oprzeć aby je utrwalić.


Nagle okazało się, że opuszczamy asfalt i skręcamy w las. Był to 30 km i bieg dawał się już mocno we znaki. Ku mojemu przerażeniu przed oczami pojawił się podbieg tak stromy, że sprawiał wrażenie pionowego.

Jak już się na nim pojawiłem moje przerażenie osiągnęło punkt krytyczny.


Jak widać inni uczestnicy również nie tryskali humorem :)


Był to odcinek gdzie do tej pory nie było szlaku turystycznego (wcale się nie dziwię) i wyglądało na to, że ciągnie się kilkaset metrów. Jednakże jak to zwykle bywa prawda była koszmarna. Po dotarciu do szczytu widnokręgu okazało się, że podbieg się nie kończy tylko zakręca i wspinaczkę należało kontynuować. Cały ten odcinek przebyłem tak wolno i różnica wysokości była tak znacząca, że mój komputer biegowy nie odnotował żadnego ruchu prze odcinek jednego kilometra.
Należy w tym miejscu wspomnieć również o turystach. Było ich bardzo mało, jednakże jak już się pojawili dopingowali wspaniale i podnosili bardzo na duchu i poprawiali moje morale. Po tej straszliwej wspinaczce nastąpił okres w miarę przyjemnych niezbyt wymagających nierówności. 


Coraz bardziej zbliżałem się do punktu kontrolnego z limitem czasu i coraz bardziej miałem obawy czy zdążę. Dlatego też jak tylko była taka możliwość dawałem z siebie wszystko i biegłem na maxa. W pewnym momencie ku mojemu wielkiemu zdziwieniu dogoniłem Czarka i swobodnie go wyprzedziłem. Po krótkiej wymianie motywacyjnych zdań ruszyłem mocno cały czas walcząc o każdą jedną sekundę. Dotarłem do ostrego zbiegu i kontynuowałem moją walkę z czasem. Wreszcie wybiegłem z lasu i pojawił się potok z rozkosznie przyjemną zimną wodą. Spędziłem tam na chłodzeniu ciała dobrych kilkadziesiąt sekund. Kontynuując bieg zaraz po kilkuset metrach dotarłem do punktu kontrolnego z ok. 10 minutową rezerwą czasu. Później okazało się, że zmieniono limity i tak naprawdę byłem 40 minut przed czasem.
Mając pomiar czasu za sobą całkowicie się odprężyłem. Wiedziałem bowiem, że na pewno bieg ukończę. Nawet gdybym miał nie zmieścić się w całkowitym limicie to i tak byłem zdecydowany biec do mety. Ponadto wydawało mi się, że najgorsze już za mną i będzie tylko łatwiej. Jednakże znowu zaskoczenie. Wcale łatwiej nie było. Po kolejnym punkcie żywieniowym gdzie uzupełniłem picie na rasie pojawiło się mocne i dość długie podejście.


Dało mi się mocno we znaki i pierwszy raz odczułem, że słabnę. Nie było to dramatyczne osłabnięcie, ale dające się odczuć. Dalej trochę równiejszego terenu i kolejna sesja zdjęciowa. Znowu zacząłem wyprzedzać pojedyncze osoby co poprawiło trochę moje morale i pozwalało odzyskać siły. Wiedziałem już, że nie zdążę w limicie czasu, ale coraz to kolejne osoby powtarzały o jego wydłużeniu. W dalszym ciągu trzymałem się wersji, że nawet jak nie zdążę, to i tak nikt z trasy mnie nie zdejmie i do mety dotrę. Na tym odcinku pojawiło się również więcej turystów którzy jak i poprzednio bardzo mocno dopingowali. Jedna grupa częstowała mnie nawet grzanym winem którego aromat roznosił się na dużej przestrzeni.


Kontynuowałem bieg i moje samopoczucie było doskonałe. Tym bardziej, że było ostro w dół i mogłem biec bardzo szybko.


Na tym też odcinku kolejna miła niespodzianka. Okazało się, że dogoniłem i wyprzedziłem Marcina który tak dawno zostawił mnie z tyłu. Na około 2 km przed metą dopadł mnie jednak straszliwy kryzys. Nie tyle był to wynik zmęczenia, co bardzo mocno pogarszająca się jakość trasy. Przez cały ten czas było ogromne błoto niemalże ściągające buty z nóg. Dodatkowo wydawało mi się, że już powinien być koniec trasy i moja psychika również się odbiła na mojej formie biegowej.
Nagle w zasięgu wzroku pojawił się mostek kolejowy na który wiedziałem, że muszę się wdrapać i dalej kilkaset metrów do mety. Wzdłuż torów i polana z metą i nieprawdopodobne owacje kibiców. Czułem się jak bym był zwycięzcą biegu. Ludzie „szaleli” a ja biegłem ile ambicji w sercu bo o sile w noga nie było już mowy. Przed samą metą żona i fotka utrwalająca tą morderczą walkę.



Na mecie medal i piwko. Wszystkie bóle i zmęczenie błyskawicznie zniknęło. Wspaniały bieg i mam nadzieję zapowiedź zmagań w Biegu Rzeźnika w przyszłym roku.