Do Szklarskiej Poręby
przyjechałem na dwa dni przed startem. Organizator postanowił wprowadzić limit
czasowy na pierwszym i do tego bardzo trudnym odcinku, czyli na grani na końcu
podbiegu. Limit wynosił 1:20:00 i bardzo mnie niepokoiło, że nie zdążę. Dlatego
też, ledwo się zameldowałem i zaraz wyruszyłem na przebieżkę aby skontrolować
czy jestem w stanie zmieścić się w limicie czasowym. Pod nartostradę Puchatek
do pośredniej stacji kolejki dotarłem w czasie 11 minut i byłem już mocno
zmęczony. Kolejne punkty jakie zmierzyłem to 41 minut przy charakterystycznych
skałach, 46 minut przy schronisku Pod Łabskim Szczytem i w punkcie kontrolnym
na dwie minuty przed limitem czasowym. Biegłem dość mocno ale z rezerwą, co
pozwoliło mi na komfort psychiczny, że w dniu biegu wszystko powinno się udać. Na
dół zbiegłem stanowczo ale bez nadmiernego forsowania się.
Następnego dnie razem z żoną
wybraliśmy się na całodniową wycieczkę górską co w połączeniu z bieganiem z
dnia wczorajszego dało niezłe zakwasy.
Na starcie stanąłem trochę
zmęczony i zastanawiałem się, czy te bieganie i wycieczka były dobrym pomysłem.
Jednakże fakt, że zdążyłem w limicie czasowym dawał mi wielki komfort
psychiczny dzięki czemu w rezultacie byłem zadowolony z takiej „taktyki”.
Wystartowaliśmy. Od razu wszystko
mocno się rozciągnęło.
Ja bez podpalania się odcinek Puchatka pokonałem w dokładnie tym samym czasie co 2 dni wcześniej. Trochę mnie to zaniepokoiło ale brnąłem dalej.
Ja bez podpalania się odcinek Puchatka pokonałem w dokładnie tym samym czasie co 2 dni wcześniej. Trochę mnie to zaniepokoiło ale brnąłem dalej.
Przy skałach i przy schronisku
miałem już 4 minuty rezerwy, a w punkcie kontrolnym byłem 1:13:00, czyli siedem
minut przed czasem.
Po wbiegnięciu na grań ogarnęła
mnie euforia. Biegło mi się wspaniale, do tego stopnia, że w Śnieżnych Kotłach zrobiłem
nawet kilka zdjęć.
Dalej biegłem dość mocno, ale
trasa była ciężka i często, szczególnie po kamieniach musiałem przechodzić w
marsz. Mniej więcej w tym miejscu była grupka kibiców którzy przy pomocy
gwizdków i okrzyków zagrzewali biegaczy do walki. Dla mnie takie momenty są
bardzo ważne i budujące.
Wielokrotnie przemierzałem
Karkonosze ale nigdy od strony Szrenicy. Tak czy inaczej wydawało mi się, że
dotarłem już do końcowego podejścia na Śnieżkę. Jakim było moje zaskoczenie gdy
w pewnym momencie, ujrzałem szczyt niemalże na krańcu widnokręgu.
Okazało się,
że mam do Śnieżki jeszcze nieprawdopodobnie długi odcinek trasy. Trochę przestraszony
ale nie zrażony napierałem do przodu. Tak przeplatając bieg z marszem dotarłem
na Śnieżkę.
Znowu jak gdyby nigdy nic urządziłem
małą sesję zdjęciową J.
W punkcie kontrolnym na szczycie
odnotowałem czas 4:02:07. Z jakiegoś powodu wbiłem sobie do głowy, że to bardzo
dobry czas bo teraz będzie już tylko z górki. Oczywiście to nie prawda,
ponieważ czekały mnie jeszcze bardzo mocne podbiegi w drodze powrotnej, co
doskonale ilustruje profil trasy.
Wtedy jednak byłem przekonany, że
skoro pierwszą część trasy pokonałem w 4 godziny, to droga powrotna zajmie mi
miej.
Oczywiście szybko się
zorientowałem, że moja ocena sytuacji była błędna. Zacząłem powoli obawiać się
o mój wynik, a dokładniej czy zmieszczę się w limicie 8 godzin. Do Śnieżnych
Kotłów dotarłem z czasem 7:10:00 i jak by tego było mało zabrakło mi w bukłaku
wody, a od kilku godzin słońce operowało bardzo mocno. Przed samym zbiegiem z
grani stali GOPR-owcy i jeden z nich użyczył mi łyka swojej wody za co składam
mu wielkie dzięki.
Ze względu na to, że do limitu
zostało tylko 50 minut cały zbieg musiałem wykonać bardzo mocno. Jakby było
mało urozmaiceń w trakcie biegu, w tym momencie rozpętała się burza. Z jednej
strony było przyjemniej dla ciała, z drugiej kamienie mokre powodowały ryzyko
upadku a odcinek do schroniska Pod Łabskim Szczytem jest bardzo wymagający. Udało
się jednak przebyć go bez żadnych komplikacji. Dalej mocny zbieg ale już po
drodze pokrytej ziemią bez kamieni. Stromo do tego stopnia, że należało wyhamowywać
aby nie „zaliczyć gleby”. W końcu dotarłem do nartostrady Puchatek i
kontynuowałem szybki zbieg w kierunku mety.
Tam wiwaty żony i widzów co dało jeszcze ostatniego „kopa” aby wykrzesać resztki sił. Na mecie zameldowałem się z czasem 7:49:42 bardzo szczęśliwy.
Tam wiwaty żony i widzów co dało jeszcze ostatniego „kopa” aby wykrzesać resztki sił. Na mecie zameldowałem się z czasem 7:49:42 bardzo szczęśliwy.
Bieg i cała impreza bardzo mi się
podobały. Brakowało mi tylko dopingu na trasie, co było trochę dla mnie
zaskoczeniem, ponieważ było mnóstwo turystów. Jednakże bardzo często miałem
wrażenie, że jesteśmy dla nich tylko przeszkodą. Dziękuję jednak bardzo tym,
którzy dopingowali i krzepili dobrym motywującym słowem lub okrzykiem.